• Kermesz - fragment książki "Od Magury po Osławę"
  • "Opowieści galicyjskie" - fragment

"Życie Łemka"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Kasarnia powodem dramatu"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Ginąca natura"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Chmury i słońce nad Łemkowyną"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta

 

/ Łemkowie / Wspomnienia, opowiadania, relacje / Część V-ta
 

"Życie Łemka" - Fedor Gocz

Od dawna nosiłem się z myślą napisania, chociażby w skrócie, czegoś w rodzaju autobiografii, która byłaby podobna do życiowych dróg innych Łemków mojego pokolenia, mieszkańców Karpat. Los Łemków, tych żyjących w Karpatach i tych porozrzucanych po całym świecie, był i jest smutny i tragiczny. Największa tragedia dokonała się w Polsce po drugiej wojnie światowej.
Od tamtego strasznego roku, kiedy rozpoczęto dzieło zniszczenia nas samych i naszej kultury, upłynęło już ponad 50 lat - to smutny jubileusz początku końca naszego istnienia w Karpatach na Łemkowszczyźnie. Rok 1947 był bowiem rokiem, w którym miało tutaj przestać istnieć wszystko co nie polskie. Było to dla Łemków poniekąd uwieńczenie dzieła rozpoczętego przez Niemcy hitlerowskie w momencie agresji na Polskę w 1939 r.
Lata hitlerowskiej okupacji nie wróżyły jeszcze naszej tragedii tuż po "zwycięstwie" i rozbiciu niemieckiej potęgi militarnej.
Porozumienie o dobrowolnym przesiedleniu na wschód zostało podpisane między Związkiem Radzieckim a Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego już w 1944 r. Jednak Łemkowie do końca nie wierzyli, że będą ich wyganiać z ojczystej ziemi, z rodzinnych domów na wschód i na zachód pod eskortą wojska. Jednakże taka była wola i rozkazy ówczesnych stalinowskich władz, Polska z kolei, niezależnie od ustroju, bez protestów tę wolę wypełniała z przyczyn znanych nie tylko historykom. Światu natomiast podano preteksty i zafałszowaną historię.
Pisząc te wspomnienia korzystam z notatek, które powstały w różnych okresach mego życia, widzę jednak teraz, że jest ich stanowczo za mało, a wiele faktów umknęło z pamięci. Przepraszam Czytelników, którzy odniosą wrażenie, że w niektórych miejscach czegoś brakuje.
Wielu moich przyjaciół, kolegów i działaczy nie zna faktów z mojego życia, nikomu nie wspominałem o swoich cierpieniach z okresu młodości. Nie mogłem, - opuszczając więzienne mury zostałem poinstruowany, że w przypadku zdradzenia komukolwiek zakazanych informacji, wydam na siebie wyrok.
Przyszedł jednak czas, żeby wszystkie życiowe tajemnice odkryć i powiedzieć prawdę o tym, jakie niedole, zgryzoty i cierpienia przeżywałem ja sam, moja rodzina i ziomkowie.
Dedykuję te wspomnienia członkom mojej rodziny: tym najstarszym, synom, wnukom oraz mieszkańcom Zyndranowej i wszystkim Łemkom żyjącym tu w Polsce i poza jej granicami.

Fedor Gocz



CZĘŚĆ V-ta



Działalność kulturalna i obrona praw Łemków

W domu wszystko było bez większych zmian. 26. 04. 1954 r. zmarła babka po mamie Anastazja Macek. Na pogrzeb już nie zdążyłem, nie wysłali do mnie telegramu. Nie wiedzieli, kiedy będą nas zwalniać do cywila. Dzieci ciotki podrosły i pomagały w gospodarstwie. Pradziadek, Teodor Kukieła, jeszcze żył, ale był już bardzo słaby. Zacząłem pomagać w pracach gospodarskich, ale życie w wyludnionej wiosce było smutne. Pracy zarobkowej nie było prawie nigdzie. W pewnym czasie zaczął mnie namawiać gajowy do pracy w lesie przy sadzonkach. Sadzono dość dużo lasów. Do pracy przywożono robotników, przeważnie kobiety, aż z Jasionki za Duklą. Zgodziłem się na taką pracę, ale pracować mogłem tylko do jesieni. Zimą żadnej pracy w lesie już nie było, dlatego zacząłem pracować w sklepie jako sprzedawca cztery godziny dziennie wieczorem. Do sklepu najczęściej przychodzili robotnicy leśni. Kupowali tanie wino i papierosy. Miałem trochę zajęcia i częściej spotykałem się z ludźmi. Późną jesienią któraś z zyndranowskich kobiet zaproponowała, abyśmy stworzyli zespół artystyczny. W wiosce już istniała Spółdzielnia Produkcyjna "Solidarność". Cerkiew jeszcze stała i czekała na remont. Blacha na dachu i baniach podziurawiona była frontowymi pociskami. Niestety, pieniędzy na remont nie było. Kobiety – głównie Pelagia Siwak, Paraska Wanca i Maria Dudzik zaproponowały, abyśmy zaczęli jeździć z koncertami po wioskach, to może jakieś pieniądze zarobimy. Przygotowaliśmy „Łemkowskie wesele” i już wiosną zaczęli nas wysyłać na koncerty do tych wiosek, gdzie istniały spółdzielnie produkcyjne. Władze powiatowe i partyjne w Krośnie przyczylnie patrzyły na naszą działalność. Pamiętam, że w pierwszej kolejności występowaliśmy w łemkowskich wioskach - Tylawa, Polany, Olchowiec. A potem w polskich wioskach na Nadolu koło Dukli, w Jaśliskach i innych. O działalności naszego zespołu dowiedziała się nowopowstała telewizja w Rzeszowie. Przyjechali z kamerami i nagrali nasz występ pt. "U Łemków w Zyndranowej". Myślę, że to nagranie jest jeszcze w archiwum TVP w Rzeszowie.
Występując po wioskach z łemkowskim weselem zarobiliśmy trochę pieniędzy, ale niewiele. Za zrobione pieniądze postanowiliśmy wyremontować dach cerkwi, bo do środka lało i groziło zawaleniem. Kobiety prosiły pomocy w remoncie i na innych wioskach. Dowiedziała się o tym milicja, przeprowadziła śledztwo i sprawę oddała do sądu. W żadną karę nie wierzyliśmy. Nikt przecież nic nie kradł, ratowaliśmy sakralny zabytek kultury łrmkowskiej. Ksiądz z Dukli, Kotula Franciszek, doradził mieszkańcom wioski, że najlepiej cerkiew przebudować na mniejszą. W tym czasie zawaliła się środkowa, główna kopuła cerkwi, uratowanie jej było już niemożliwe. Polskie rzymsko-katolickie rodziny odnosiły się do sprawy ratowania zabytkowej cerkwi obojętnie, a niektórzy byli wrogo ustosunkowani do tej sprawy.
Wynajęto blacharza, który zdjął blachę z dachu cerkwi oraz majstra z Jasionki do budowy mniejszej cerkwi. Wcześniej prowadzono rozmowy w sprawie budowy z majstrem z Iwli, ale on drożej ocenił swoją pracę. Ktoś zawiadomił władze w Krośnie o przebudowie cerkwi, bo wkrótce zjawili się funkcjonariusze spraw wewnętrznych z Krosna i zabronili dalszych prac przy remoncie cerkwi. Ciągle padały deszcze i cerkiew była już w opłakanym stanie. Ikonostas, rzeźby,obrazy były już bardzo zniszczone. Władze powiatowe w Krośnie i gminne w Dukli wyznaczyły Władysława Nowaka-Lenia, żeby pilnował tego co jeszcze zostało w cerkwi. Pewnej nocy udało się przewieźć ikonostas i parę obrazów do budynku gospodarczego szkoły. Po kilku dniach przysłano traktory i drewno z cerkwi zawieziono do piekarni w Dukli, a część do Krosna.
Płytki betonowe, z których zrobiona była podłoga, zawieziono aż do cerkwi w Sanoku, gdzie już istniała parafia prawosławna. W tym czasie kobiety które zbierały pieniądze na ratowanie zabytkowej cerkwi - Marię Dudzik, Paraskę Wanca, Pelagię Siwak - sąd w Krośnie skazał na 6 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Taki był koniec ratowania zabytkowej, drewnianej cerkwi z 1887 r. w Zyndranowej.
Kiwot i płaszczenyciu przechowali Michał i Maria Dudzik, a dwie ewangelie Teodkr Kukieła. Jedną z ewangelii zabrała rodzina Wojciów na zachód w czasie akcji "Wisła" w 1947 r. Po śmierci Wania Wojcia ewangelię, nie znając na pewno jej prawdziwej wartości, włożono do trumny zmarłego. I cenna ewangelia na pewno zgniła w ziemi w Kijach Sulechowskich, pow. Świebodzin, woj. Zielona Góra.
Z ikonostasu pozostała w cerkwi dolna część i carskie wrota, a część obrazów - apostołów, proroków pokradli turyści. Trzy większe dzwony zabrali Niemcy w czasie okupacji, a czwarty najmniejszy nazywany od nazwiska ofiarodawcy "Popajliw" zabrał na strażnicę ówczesny dowódca placówki granicznej w Barwinku Józef J. Dzisiaj tam go nie ma i dalsze jego losy są nieznane. Po tych smutnych wydarzeniach ludzie we wsi byli bardzo przygnębieni.
Nadal miałem nadzieję, Ze uda mi się wyjechać do rodziny w Kanadzie. Całe lato pracowałem prawie za darmo w spółdzielni produkcyjnej, a wieczorami sprzedawałem w sklepie. Nie widziałem dla siebie miejsca w wyludnionej, zniszczonej wiosce.
W piątek w nocy 17. 12. 1955 r. zmarł pradziadek Teodor Kukieła. Miał 93 lata. Jeszcze rano poprosił ciotkę, aby go umyła. Dwa dni wcześniej poprosił o przywiezienie z Dukli księdza rzymsko-katolickiego ponieważ naszych w pobliżu nigdzie nie było. Pojechał ciotki mąż Wanio Gojdycz i przywiózł księdza. Który wyspowiadał pradziadka. W piątek wieczorem pradziadek poprosił mnie, żebym nigdzie daleko nie chodził ponieważ będzie umierał. Poszedłem tylko do szkoły na próbę zespołu. Wróciłem około godz. 22. Wszedłem do pokoju w którym spał pradziadek. Już nie żył, leżał na podłodze. Ubraliśmy go i położyli na desce. Rano pojechałem do księdza w Dukli w sprawie pogrzebu. Ksiądz prob. Franciszek Kotulak zapytał mnie, jaki ma być pogrzeb - z wielkimi honorami, czy zwyczajny. Odpowiedziałem, że średni, taki jak każdego zmarłego. Uzgodniliśmy, że uroczystości pogrzebowe odbędą się 20 grudnia ponieważ 19.12. Mieliśmy święto parafialne Św. Mikołaja - "Kiermesz". Pradziadka pochowaliśmy zgodnie ze wschodnim obrządkiem przed południem. Do jeszcze stojącej cerkwi wniesiono ciało w trumnie, którą zrobili sąsiedzi - osadnicy Polacy Nowaki. W tym czasie trumny nigdzie nie było można kupić. Ksiądz wygłosił ciekawe kazanie, w którym wspomniał, że zmarły po spowiedzi prosił o ostatnie namaszczenie, o co nie prosili inni umierający. Wszystko to było dla mnie bardzo ciekawe ponieważ sam nie znałem tych religijnych zasad.
Po śmierci pradziadka, bez nadziei na wyjazd do rodziców w Kanadzie, zacząłem szukać pracy. Zimą wyjechałem na zachód do Lubinia, Małomic i Osieka. Tutaj mieszkali wysiedleni z Zyndranowej Pilip Stefan, Mychajło Wołoszyn, Wanat, sąsiedzi - Paraska z córką Martśką i synem Hryćką moim szkolnym kolegą żonatym z dziewczyną z Regietowa. Stefan Pilip miał w jednostce radzieckiej znajomego oficera. Który kierował warsztatem krawieckim. Obiecał, że załatwi mi w warsztacie pracę. Wróciłem do domu w Zyndranowej, zabrałem zwoje rzeczy i 20. 04 1956 r. zacząłem pracować w warsztacie krawieckim wojsk radzieckich w Lubiniu. Początkowo mieszkałem u Stefana i Kseni Pilip w Osieku. Potem dostałem mieszkanie w radzieckiej jednostce czołgów na ulicy Armii Czerwonej. Warsztat znajdował się około 300 m. dalej na ulicy M. C. Skłodowskiej. Szkoda mi było zostawiać zespół artystyczny w rodzinnej wsi, który prawie przestał działać od wiosny 1956 r., ale mój wyjazd był konieczny tak pod względem rodzinnym, jak i materialnym Pomagali mi rodzice z Kanady przysyłając odzież, maszynę do szycia i inne rzeczy. Rodzice żyli nadzieją, że przyjadę do nich, ale mi odmawiano zezwolenia na wyjazd.
W Lubiniu i pobliskich wioskach spotkałem wielu Łemków starszych i młodszych. Z moimi rówieśnikami - Władkiem Wojcio, Wasylem Petrończakiem z Małomic, Jankiem Pelakiem z Penarczyc, Teofilem Dubecem - zaprzyjaźniłem się. Moimi dobrymi przyjaciółmi byli również Wanio Kret, Wasyl Spodaryk z Lubelszczyzny, Seman Madzelan z Tszmiela, Seman Zendran rodem z Regietowa i wielu innych. Trudno sobie wszystkich przypomnieć.
W tym czasie w Lubinie działała już Cerkiew Prawosławna, gdzie spotykaliśmy się prawie w każdą niedzielę. Cerkiew mieściła się w wielkim ewangelickim kościele w centrum miasta, a księdzem był o. Joan Lewiar - starszy wiekiem duchowny, który przyjechał z Łemkami ze wsi Bortne i zorganizował pierwszą prawosławną parafię w Zimnej Wodzie. Miałem coraz więcej znajomych dziewcząt z którymi przyjaźniłem się. Kawoczkanie z Zawadki - Marysia i Ola, Marysia i Zonia Szwahła z Tylawy, Marysia Petrończak z Królika, Marysia i Paraska Frycz z Zawadki.
Obecne moje życie było zupełnie nie podobne do poprzedniego.
W warsztacie krawieckim wojsk radzieckich, gdzie pracowałem, kierownikami były żony oficerów. Od nich szybko nauczyłem się języka rosyjskiego. Krojczym w warsztacie był Niemiec - inwalida Szmit (imienia już nie pamiętam), a pracownikami dwóch Polaków i starsza dziewczyna Niemka Irena. Szmit i Irena dużo przeżyli w czasie wojny i po jej zakończeniu nie chcieli o tym mówić. Wkrótce Szmit i Irena wyjechali do Niemiec. Po ich wyjeździe zostałem krojczym.
Często miałem ochotę poromansować z naszymi dziewczynami, ale nie mogłem ani planować, ani obiecać ożenku, ponieważ cały czas miałem nadzieję na wyjazd do Kanady. Zimą 1956 r. zaproponowałem kolegom w Lubinie i Małomicach, abyśmy stworzyli zespół teatralny ponieważ miałem zdolności i zainteresowania w tym kierunku. Wszyscy poparli moją propozycję. Zaczęliśmy, pod moim kierownictwem, przygotowywać sztukę K. Pawstowskiego "Dziewczyna z północy". Organizacyjnie pomagali nam Iwan Kret, Wasyl Spodaryk i Teofil Dubec. Sztukę przygotowywaliśmy w świetlicy w Małomicach i już na wiosnę wystawiliśmy ją w Małomicach, Niemstowie i w Liscu, gdzie mieszkało wielu Łemków z Bortnego.
W czerwcu 1956 r. staraniem łemkowskich aktywistów - Wasyla Szosta, Lwa Gala, Stefana Makucha działacza komunistycznego i innych powołano na I Zjeździe w Warszawie Ukraińskie Towarzystwo Społeczno - Kulturalne (USKT). Mieliśmy nadzieję, że dla nas wypędzonych z rodzinnej ziemi nastąpią lepsze czasy, że być może będziemy mogli wrócić na swoją ziemię do Karpat. Ale były to nieuzasadnione nadzieje. W kraju domagano się zmian politycznych. Usunięto z wojska polskiego radzieckich oficerów - doradców, usunięto ze stanowiska ministra Obrony Narodowej - marszałka Konstantego Rokossowskiego. Już wcześniej przeniesiono mnie z mieszkania na Armii Czerwonej do mieszkania na M. C. Skłodowskiej, które znajdowało się bliżej jednostki wojskowej. Dostaliśmy zaświadczenia oraz prawo wstępu i robienia zakupów w sklepach wojskowych. Kupowaliśmy wszystko co nam było potrzebne. Już nie pamiętam dokładnie daty, gdy w jeden z październikowych wieczorów do domów oficerów przysłano żołnierzy radzieckich z rozkazem "Alarm bojowy". Należało od razu zgłosić się do swoich jednostek. Oficerowie zabrali mundury, czapki, rzeczy osobiste i pożegnali się z rodzinami. Po jakimś czasie znajome żony oficerów przyszły do mnie i pttają: "Szto takoe, Fedia, wojna, szto li". Nic nie mogłem odpowiedzieć, bo sam nie wiedziałem. Wyszedłem na podwórze koło budynku i widzę, że wzdłuż ulicy okopują się żołnierze, rozkładają ciężkie karabiny maszynowe gotowe do strzału. Po jakimś czasie zgasło światło i usłyszałem warkot czołgowych silników i chrzęst gąsienic. Prawie całą noc jechały czołgi, bojowe transporty, wojsko na samochodach, wojskowe kuchnie. Wszyscy kierowali się na północ w kierunku Zielonej Góry i Poznania.
Rano jak zwykle wyszedłem do pracy w warsztacie. Blisko domu zobaczyłem okopany karabin maszynowy i trzech żołnierzy, a na krzyżówce do Małomic niedaleko radzieckiego cmentarza drugi karabin maszynowy lepiej okopany i ukryty. Polskie radio podało, że do władzy wraca Władysław Gomułka i że K. Rokossowski odchodzi. Mnie polityka, szczególnie wojskowa, mniej interesowała, ale wiedziałem, że coś się dzieje, ponieważ czołgi radzieckie i wojsko wyszły z koszar. Potem ktoś mówił, że wojsko jechało okrążyć Poznań, czy jakieś inne miasta. Po kilku dniach wszystko wróciło do normy. Marszałek Rokossowski przyleciał do Legnicy, do Warszawy już nie wrócił. Były to historyczne wydarzenia, ale dla nas, zwykłych ludzi, najważniejsze było to, że możemy spokojnie żyć i pracować.
W Lubiniu odkryto złoża miedzi. Radziecka jednostka wojskowa, w której znajdował się mój warsztat, przeniosła się do Szczecina. Namawiano mnie, żebym jechał razem z nimi, ale odmówiłem ponieważ dostałem zawiadomienie, że w Warszawie będzie zorganizowany kurs aktywu kulturalno - oświatowego mniejszości ukraińskiej w Polsce. Oprócz tego nie chciałem opuszczać swoich ludzi w Lubiniu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak dużo Łemków mieszka w woj. szczecińskim.
W styczniu 1957 r. pojechałem na kurs w Jadwisinie koło Warszawy. Miałem nadzieję, że coś zmieni się na lepsze. Razem ze mną na kursie byli: Jarosław Polański, Paweł Stefanowski, Jarosław Śtech, Iwan Terefenko, I. Kocan, E, Mohyła i wielu innych.
Po ukończeniu kursu wróciłem do Lubinia i postanowiłem wracać w rodzinne góry i działać dla dobra ojczystej kultury. Mogłem iść do pracy w Legnicy, ale czułem się potrzebny w moich górach, tam mnie ciągnęło, wierzyłem, że Łemkowie będą wracać do swojej małej Ojczyzny i moja praca będzie dla nich potrzebna. Wróciła tylko garstka, około 600 rodzin do pow. Gorlice. Do pow. Nowy Sącz nie przyjęto ani Lemków. Ani Cyganów. Latem 1957 r. wróciłem do domu w góry. Zacząłem organizować koła USKT, zakładać zespoły artystyczne. W tym czasie zorganizowałem teatralne zespoły w Tylawie, Olchowcu. Polanach. Paweł Stefanowski zorganizował i szkolił zespół wokalno – taneczny w Komańczy i Turyńsku w pow. Sanok. W kilku wioskach zebrałem podpisy rodziców wyrażających zgodę na naukę w szkole języka ukraińskiego zgodnie ze Statutem USKT. Moją działalność cały czas obserwowała milicja i służba bezpieczeństwa.
W tej działalności popełniłem błąd, ponieważ na zgodę nauczania macierzystego języka podpisałem Polaka T. S. Zyndranowej, którego żoną była Łemkynia. Jego syn chciał uczyć się razem z naszymi dziećmi. T. S. Zgłosił sprawę władzom. "Sądzono" mnie na zebraniu POP (chociaż do partii nie należałem), które prowadził instruktor Komitetu Powiatowego w Krośnie Franciszek Pawłowski. Grożono mi sądem za podrobienie podpisu, ale sam F. Pawłowski twierdził, że nie jest to wielkie przestępstwo i można mi darować.
Jednak milicja i służba graniczna, które podlegały służbie bezpieczeństwa zastanawiały się, jak odsunąć mnie od spraw łemkowskich. Szukano tylko odpowiedniej okazji i przyczyny. I taka wkrótce się znalazła. Ale wrócę jeszcze do jednego smutnego wydarzenia z czasów mojej pracy w warsztacie krawieckim wojsk radzieckich w Lubiniu.
W 1956 r. w Tylawie żenił się mój kolega. Zaprosił mnie na wesele za drużbę. Trochę sobie wypiłem i powiedziałem coś. Być może za głosno, do pana młodego. Nie spodobało się to J. K. I doniósł na mnie do komendanta posterunku w Tylawie. Ten szybko zawiadomił UB w Krośnie, a to z kolei zawiadomiło UB w Lubiniu. Po tygodniu w warsztacie, gdzie pracowałem, zjawił się kapitan wojsk radzieckich i Polak w cywilu, który rzekomo chciał sobie uszyć ubranie. Chcieli mnie zobaczyć i sprytnie porozmawiać. Na drugi dzień kierowniczka warsztatu, żona oficera, bardzo kulturalna kobieta, poprosił mnie do magazynu i powiedziała, że muszę być bardzo ostrożny ponieważ goście którzy nas odwiedzili to kapitan kontrwywiadu i oficer UB w Lubiniu. Otrzymali informację z miejsca mojego urodzenia, gdzie byłem na weselu, że jestem ukraińskim nacjonalistą. Kierowniczka broniła mnie twierdząc, że to nie prawda i dzięki temu zostawili mnie w spokoju i w pracy choć nadal interesowali się moim życiem i zachowaniem. Prawdę mówiąc, do tych którzy bili mnie niewinnego, byłem ustosunkowany nieprzychylnie. Kierowniczka też wiedziała, że jestem mieszkańcem i obywatelem Polski, że tutaj służyłem w wojsku, (choć nie wiedziała, że w batalionach górniczych) i że do niewinnych ludzi i do narodu polskiego żadnej wrogości w sobie nie noszę.

Prowokacyjne aresztowanie i nowy sąd

Jak już wspomniałem latem 1957 r. zamieszkałem u rodziny i zacząłem pomagać w pracach rolniczych. Trochę przyjaźniłem się z tutejszym nauczycielem, a zimą z sąsiadem - osadnikiem Fredkiem S. i kuzynem Jankiem M. Janek M. wrócił do swojego mieszkania w Barwinku i myślał o ożenku. Zaczął chodzić do A. L. z Tylawy. Dziewczyna ta sprzedawała w sklepie i mieszkała sama blisko sklepu i domu swoich rodziców. Miała znajomych wśród żołnierzy służby granicznej i milicji. Kiedy dowiedziała się o tym jego matka zaczęła mu odradzać ożenek z tą dziewczyną. Chciała, żeby ożenił się z Marią Kukulak. Ja w tej sprawie nic kuzynowi nie doradzałem. Absolutnie nic.
W niedzielę 30 marca 1958 r. Janek M. poprosił mnie i Fredka S. żebyśmy poszli z nim do Tylawy, ponieważ będzie chciał zerwać ze swoją dziewczyną i pożegnać się z nią. Chciał, żebyśmy byli świadkami tego i my zgodziliśmy się.
A.L. Była w domu sama. Oboje z Jankiem M. poszli do sklepu po wódkę, żeby nas poczęstować. My nie mieliśmy pieniędzy, A. L. prwadopodobnie sama kupiła pół litra wódki. Wypiliśmy po dwa kieliszki. Janek M. zaczął czynić jej wymówki, że ma innych chłopaków i że on rezygnuje przy świadkach z planów żeniaczki i przestaje do niej chodzić. A. L. zaczęła mnie obwiniać o to, że Janek M. z nią zrywa. Rzuciła się nawet z nożem na mnie, nóż jej odebrałem ale skaleczyła mi palec. W czasie tej awantury zaczęła wykrzykiwać, jaki mają stosunek do mnie wopiści i milicjanci. Groziła mi, że zemści się za to, że Janek M. odszedł od niej. Zlekceważyłem sobie jej pogróżki, ale i zamyśliłem się nad jej słowami ponieważ wiedziałem, że jestem śledzony. Pod wieczór opuściliśmy mieszkanie A. L. i poszliśmy do domu.
W poniedziałek rano pojechałem do Krosna do Wydziału Kultury. A. L., albo jeszcze w niedzielę, albo w poniedziałek wcześnie rano zawiadomiła milicję, że napadliśmy na nią. Milicja w Tylawie zawiadomiła milicję w Krośnie i z komendy powiatowej przyjechało całe auto milicjantów, żeby nas trzech aresztować. Mnie w domu nie znaleziono, a Janka M. i Fredka S. zabrali na komendę. Znajomy z Dukli powiedział mi w Krośnie, że poszukuje mnie milicja. Mogłem się ukryć, czy gdzieś wyjechać, ale w niczym nie czułem się winny. Nowej mojej tragedii życiowej, w tak podły sposób przygotowanej, w żaden sposób nie mogłem przewidzieć. Sam zgłosiłem się na komendę powiatową MO i zapytałem, czy to prawda, że mnie poszukują. Odpowiedziano mi, że jestem podejrzany o chuligańskie uczynki i zatrzymują mnie do wyjaśnienia. Następnego dnia rano był już gotowy prokuratorski nakaz aresztowania i rozpoczęło się śledztwo. Tym razem w czasie przesłuchań nie bito nas ani nie straszono. Ale sprawa przybrała nieprzyjemny i groźny obrót. Wszystkich trzech oskarżono o zwykłe chuligaństwo, a byliśmy niewinni. Czułem, że coś się za tym kryje i chodzi głównie o mnie. Myślałem, że moich kolegów zwolnią, a mnie grozi nieznane niebezpieczeństwo. Jednak trzymali nas wszystkich trzech. Powiedzieli nam, że za taki czyn grozi nam do 10 lat więzienia. Trudno było w to uwierzyć. Był przecież rok 1958, a nie 1947. Widać było, że odpowiednie służby pouczyły A. L. o co ma nas oskarżać. Byłem pewny, że nas zwolnią ponieważ oskarżenie było jednoosobowe i nieprawdziwe - sfabrykowane. Wtedy nie znałem jeszcze opinii, jaką wystawił mi posterunek MO w Tylawie. W czasie wizyty adwokata Wojnara, którego wzięła ciotka wyjaśniono mi, że tutaj nie chodzi o chuligański wybryk, że jest to sprawa polityczna i że pewnie będę ukarany. To wszystko wcześniej zaplanowane i czekano tylko na odpowiednią okazję.
Przyszedł dzień rozprawy sądowej. Ważne było tylko oskarżenie jednej osoby A. L. Nasi świadkowie nie byli brani pod uwagę. Ważna była opinia - informacja milicji z Tylawy, która zaczynała się tak:
"Odpis opinii wydanej przez Posterunek Milicji Obywatelskiej w Tylawie dnia 8. Maja, 1958 r. dla ob. Teodor Gocz do sprawy sądowej Nr.-Kp 513/58 z dnia 28. VI 1958 r. rozpatrywanej w Sądzie Powiatowym w Krośnie.
Jest członkiem organizacji ukraińskiej kulturalno-oświatowej, w której bierze aktywny udział, organizuje występy, za co ma wielkie zaufanie wśród ludności ukraińskiej, przez co stwarza antagonizm między ludnością narodowości polskiej, a ukraińskiej...."

W czasie rozprawy sędzia zapytał sąsiadkę, Zofię Sabat, czy wie co to jest nacjonalizm ukraiński. Odpowiedziała, że nie wie, ale ja wiedziałem dokładnie o co chodzi. Obrona adwokatów była lekceważona.
Przed sądem, nasz kolega Fredek S. zeznał, że w śledztwie namawiano go, żeby zeznał, że tylko my z Jankiem M. napadliśmy na A. L., a on nie. Fredek S. swoje zeznania ze śledztwa odwołał.
I oto jaki dziwny wyrok. Dla mnie i Janka M. - dwóch Łemków - po trzy lata więzienia, a dla Fredka S. - jeden rok więzienia. Myślałem, że chodziło głównie o moją osobę, ale dlaczego dostał aż trzy lata Janek M? Dopiero potem dowiedziałem się, że Janek ordynarnie zachowywał się w śledztwie i w sądzie ponieważ nie czuł się winnym.
Wkrótce przewieziono nas z aresztu w Krośnie do Ośrodka Pracy Więźniów w Czarnem woj. koszalińskie. Byłem krawcem i w krótkim czasie wzięto mnie do pracy w warsztacie krawieckim. Teraz były zupełnie inne czasy niż w 1947 r. w czasie akcji "Wisła". Jeść dawali pod dostatkiem, a do warsztatu klienci czasami przynosili żywność, owoce, a nawet wino. Komendant ośrodka był bardzo dobrym człowiekiem. Do lekarza szedłem jak do przyjaciela. Więzienie znajdowało się i znajduje do dzisiaj w dawnych koszarach wojsk niemieckich.
Po roku zwolniono Fredka S. Trochę gorzej było ze mną i Jankiem M. Nasi adwokaci zwracali się do Ministerstwa Sprawiedliwości z prośbą o zwolnienie, o rehabilitację i o ponowne rozpatrzenie sprawy. Odpowiedzi były negatywne. W mojej obronie, dowiedziałem się o tym później, wystąpiło Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne i wielu ludzi, którzy znali mnie i nie wierzyli w takie prowokacyjne oskarżenia. Pisał do mnie działacz Komitetu Powiatowego Partii w Krośnie Franciszek Pawłowski, pocieszał mnie i podtrzymywał na duchu. Po dwóch latach pracy w Ośrodku Karnym zostałem zwolniony.
Mój Boże, ile ja już przeżyłem. Do domy nie miałem po co wracać. Rodzina w Kanadzie przeżywała boleśnie moją nową tragedię, która wstrzymywała mój wyjazd do Kanady. Brat pocieszał mnie, że to się wyjaśni a podłość ludzka minie.

Przyjazd ojca

W Miastku, niedaleko Czarnego mieszkała łemkowska rodzina Zielonków ze wsi Czeremcha. Oni przyjęli mnie szczerze i serdecznie. Zamieszkałem u nich od 2.05.60 r. W rodzinie Zielonków było trzech braci - kawalerów: Michał, Janek i najmłodszy Władek. Przyjaźniłem się i kolegowałem ze starszymi Michałem i Jankiem. Bracia mieli auto jeszcze z czasów wojny marki "Dżip". Tym autem w wolny niedzielny czas jeździliśmy po okolicznych wioskach niby szukać kandydatek na żony. Pewnego razu pojechaliśmy z Michałem motocyklem aż do Nielepu koło Świdwina. W Nielepiu mieszkały nasze dziewczyny z Woli Wyżnej - Ołena i Hania - obie nauczycielki. Nasza wizyta zakończyła się jednak niepowodzeniem. Hania nie przyjechała, a Ołena, nie wiadomo dlaczego, schowała się przed nami. Powiedziała nam o tym ich sąsiadko Olga. Ojciec ich był chory. Potem cała rodzina wyjechała do Ameryki. I tak dziwnie złożyło się, że po latach Ołena wyszła za mąż za mojego ciotecznego brata Michała, a Hania prawdopodobnie do dzisiaj jest samotna.
Zimą 1960 r. wróciłem do domu w Zyndranowej. Znowu rozpoczęły się starania o wyjazd do rodziców w Kanadzie. Władze nadal nie wyrażały zgody na mój wyjazd. Jako przyczynę odmowy podawano nowy wyrok sądowy i opinię milicji w Tylawie. Trochę pomagałem ciotce i rodzinie w gospodarstwie.
W 1961 r miało miejsce wielkie wydarzenie w moim życiu. Nie mogąc doczekać się mojego przyjazdu ojciec postanawia przyjechać do kraju. Po 30 latach życia i rozłąki mam spotkać się z nim w Gdyni. Ojciec przyjechał statkiem "Batory". Bardzo dokładnie i długo kontrolowano go na granicy. Nigdy nie widziałem ojca. Umówiliśmy się listownie, że poznamy się ze zdjęć. Długo na niego czekałem, ale trudno mi było uwierzyć, że tak długo go kontrolują. Ogłosiłem przez mikrofon, gdzie go oczekuję. Spotkanie było wzruszające. Ojciec zapytał, czy jestem jego synem, a ja, czy jest moim ojcem. Obaj płakaliśmy, ojciec i syn.
Jechaliśmy z Gdyni do rodzinnej wsi z wielką radością i niezwykłym zaciekawieniem. Przecież to 30 lat czasu jak pożegnał rodzinę, "Stary Kraj", i wszystko z czym żył od dzieciństwa. Wtedy liczył sobie tylko 24 lata, a teraz już 55. Zniszczoną wojną i po wojnie rodzinnej wsi nie poznał, bo tylko góry i rzeczka i widok lasów te same. Ale budynków tylko resztki po wysiedlonej wsi. Z bólem przeżywał te zmiany, w jakie trudno mu było uwierzyć. Zamieszkał w domu rodziny żony, czyli mojej matki w chacie "Pysarowej" – obecne muzeum.
Zmęczony podróżą przespał noc z pragnieniem szybkiego zobaczenia się z bratem Hrycem, który z wygnania w akcji "Wisła" powrócił do rodzinnego domu w 1957 r., który odkupił od osadnika.
Przywitanie Ojca z bratem - moim stryjkiem - w ich domu było bardzo wzruszające. Płakali obydwaj, bo obydwaj wyemigrowali z tego domu w świat za chlebem, Ojciec do Kanady, a stryjek do Argentyny. Długo o wszystkim rozmawiali, wspominali i cały czas ze łzami w oczach, a ja też płakałem razem z nimi.
Następnego dnia uradzili iść na cmentarz szukać grobu Matki, co nie było łatwe, bo na grobie nie było pomnika. Drewniany krzyż zgnił, a groby zrównały się z ziemią. Stryjek trochę pamiętał, bo on chował Matkę i ustawili, gdzie postawić krzyż. Przy tej okazji na wniosek i prośbę ojca uporządkowano cmentarz, usunięto wiele krzaków i różnych zarośli.
Po tygodniu czasu zwiedzania wsi i krewnych w sąsiednich wsiach - Tylawie i Barwinku Ojciec zapragnął odwiedzić wieś Komarnik po słowackiej stronie tuż pod granicą z Polską. Ale w tym czasie nie było takich możliwości w prawach granicznych. W Komarniku żyła nasza rodzina.
Udaliśmy się z Ojcem do dowódcy placówki Wojsk Ochrony Pogranicza z pytaniem, czy moglibyśmy przejść za granicę. Dowódca nie mógł nam dać zezwolenia bez porozumienia z czechosłowacką służbą graniczną. Był na tyle życzliwy, że po rozmowie ze służbą czechosłowacką dał nam za przewodnika oficera w stopniu porucznika z którym zwiedziliśmy pomnik i cmentarz wojenny na Dukli nad Komarnikiem pod granicą z Polską przy wsi Zyndranowa. Na cmentarzu Ojciec poznał trochę wojennej historii tego terenu, gdy oglądał mogiły poległych żołnierzy głównie na terenie Polski we wsiach Barwinek, Zyndranowa, a najwięcej z polowego szpitala w Posadzie Jaśliskiej, gdzie przywożono i leczono rannych i wielu z nich tam kończyło życie. Zobaczył też wielki i ciekawy architektonicznie pomnik budowany po wojnie ku czci i pamięci poległych wojsk Czechosłowackiego Armijnego Korpusu na szlaku bojowym z Buzułuku do Pragi.
W jeden czwartek pojechaliśmy do Dukli na jarmark. Jarmark był dla Ojca inny jak przed Jego wyjazdem, bo nie było na nich Łemków z krowami, owcami i kobiet łemkowskich z różnymi towarami. Samo miasteczko było zniszczone w 80% podczas frontu w 1944 r. Poszliśmy też na cmentarz wojenny.
Nie miałem jeszcze wtedy samochodu, ani motocykla więc w większości chodziliśmy pieszo. Byliśmy też zobaczyć wielką mogiłę pomordowanych Żydów w lesie "Błudna" między Tylawą a Barwinkiem. W 1942 r. Niemcy rozstrzelali tam 550 Żydów.
Ojciec planował spędzić w Zyndranowej kilka tygodni, ale w tym czasie zaczął się konflikt w Berlinie między Paktem Warszawskim, a krajami zachodnimi. Ojciec obawiając się, że może mieć kłopoty z powrotem do Kanady, a głównie z tęsknoty za córeczką Lubą przyspieszył wyjazd. I w ten sposób znowu pozostałem sam. Widać nie było mi sądzone być razem z rodziną.

Działalność kulturalna w latach 60-70

W 1961 r. Paweł Stefanowski przygotowywał festiwal łemkowskich zespołów artystycznych w Łosiu. Przygotowywałem zespół i kapelę z Zyndranowej do tego festiwalu. Festiwal odbył się w 1962 r. W tym czasie odwiedziła mnie moja mama, która była gościem tego festiwalu Wystąpiliśmy z dużym powodzeniem. To było wielkie łemkowskie święto na ojczystej ziemi w ukochanych górach. W czasie festiwalu podszedł do mnie redaktor "Naszego Słowa" I. Zinicz i zaproponował mi objęcie funkcji instruktora K-O do spraw łemkowskich zespołów artystycznych w woj. rzeszowskim. Nie miałem żadnej pracy i zgodziłem się. Po dwóch latach 1.02.1964 r. zwolniono mnie z tej funkcji bez podania przyczyny. Znowu wróciłem do pracy w sklepie
W czerwcu 1963 r., po moim weselu, przyjechał mój brat z Kanady. 22.07.1963 r. zorganizowano w Uściu Ruskim drugie Święto Kultury Łemkowskiej połączone z odsłonięciem pomnika partyzantom i żołnierzom poległym w walce z niemieckim okupantem na Łemkowszczyźnie. Pracami przy budowie pomnika kierował Michał Doński przy pomocy władz ZBOWID-u i działacza KW partii w Rzeszowie, Pawła Karpa. Pomagałem i ja.
Program kulturalny święta przygotował Paweł Stefanowski. W tym święcie, zwanym też II festiwalem, brały udział dwa zespoły z Zyndranowej - wokalno-muzyczny i teatralny ze sztuką "Braterstwo broni" , którą przygotowałem na to święto. Na odsłonięcie pomnika przyjechała grupa turystów z "Lemko-Sojuza" w Ameryce, którą zorganizował redaktor naczelny "Karpackiej Rusi" - Mikołaj Cyślak. Z Ukrainy przyjechała grupa łemkowskich partyzantów i żołnierzy - ochotników Armii Czerwonej, a z Ziem Zachodnich wielu wysiedlonych Łemków, wśród nich wielu byłych partyzantów, żołnierzy WP i Armii Czerwonej. Po wielu latach Łemkowie znowu spotkali się na ojczystej ziemi. Jak na owe czasy było to niezwykłe wydarzenie historyczne.
W tym czasie nie było żadnej współpracy z Rusinami - Ukraińcami z Czechosłowacji. Przejście graniczne zostało otwarte w 1961 r. i od tego czasu mogliśmy jeździć na nasze festiwale do Swidnika.
Spory kawałek mojego życia związany jest z zespołem "Łemkowyna". W 1956 r. po zmianach politycznych w Polsce i objęciu władzy przez Władysława Gomułkę ponad 600 łemkowskich rodzin wróciło w góry, najwięcej do powiatu orlice. Pomału i nie bez przeszkód rozwijało się życie kulturalno-oświatowe. Mogę się pochwalić, że pierwszy zespół muzyczno teatralny udało mi się stworzyć w Zyndranowej na przełomie lat 1954-1955 o którym już wcześniej wspominałem. Słyszałem, że jakiś zespół artystyczny próbowano zorganizować w Komańczy, ponieważ tam pozostało najwięcej Łemków po akcji „Wisła”.
W 1956 r. powstało UTSK (Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne), a później przy nim Sekcja Łemkowska. W 1969 r. wraca w góry znany działacz kulturalno-oświatowy Paweł Stefanowski, a z Ukrainy Michał Doński. Powstają łemkowskie zespołt artystyczne w Bielance, Grabiu, Hańczowie. Bartnem, Komańczy, Turyńsku, Zyndranowej, Polanach, Olchowcu, Tylawie. Zarząd Główny UTSK zaczął organizować swoje festiwale trochę na wzór festiwali w Swidniku. Na trzeci festiwal UTSK w Koszalinie w 1969 r. zaproszono zespół składający się z najlepszych wykonawców z Zyndranowej, Polan, Bartnego, Bielanki. Opiekę artystyczną nad tym zespołem sprawował Jarosław Trochanowski, był również dyrygentem zespołu. Takie były początki zespołu "Łemkowyna". Wkrótce do "Łemkowyny" włączono młodzieżowy zespół "Iskorky" z Hańczowej zorganizowany tam przez Teklę Szafran, oraz grupę taneczną z Bielanki. Powstał zespół reprezentujący wysoki poziom artystyczny, który dał wiele koncertów nie tylko w Polsce ale i za granicą. Wielokrotnie był zapraszany na festiwale do Swidnika i na Ukrainę. W 1988 r. zespół pojechał do Kanady i Stanów Zjednoczonych dając 24 koncerty. Był to nasz wspólny wielki sukces.
Od początku należałem do zespołu, a w ciągu pierwszych pięciu lat byłem jego starostą, aż do wyjazdu do Kanady. Nie było mi łatwo jeździć z Zyndranowej do Bielanki na próby. Do muzycznej grupy zespołu włączono mojego syna Romana, który w tym czasie był studentem w Krakowie. Zamiast do domu jechał na próby do Bielanki. Nauczył się dobrze grać na wiolonczeli. Początki zespołu były dość trudne. Nie było dobrych instrumentów i łemkowskich ubiorów. Sam musiałem szyć, a część pożyczyć z muzeum P. Stefanowskiego. Cały czas śpiewałem w grupie basów, a pod koniec moich występów w "Łemkowynie" śpiewałem, jako solista żartobliwą piosenkę "Kume Hnate". W "Łemkowynie" występowałem ponad 20 lat.
W 1989 r. pojechałem w odwiedziny do chorej matki w Kanadzie. Od tego czasu przestałem występować w zespole. Miałem już 60 lat i byłem jednym z najstarszych członków w zespole. Dojeżdżać na próby 70 kilometrów nie było łatwo. Zrozumiałem, że moje miejsce powinni zająć młodzi. Na mnie czekało wiele pracy w muzeum. I tak się złożyło, że na moje 70-lecie "Łemkowyna" świętowała 30 rocznicę powstania. Przyjechali na mój jubileusz, żeby zaśpiewać mi "Mnohaja lita". A kierownik i dyrygent zespołu Jarosław Trochanowski podarował mi wyrzeźbiony w drewnie medal, który zostanie w muzeum dopóki będzie ono istniało.

Tytuły następnych rozdziałów:
Założenie rodziny i budowa domu
Moje uniwersytety
Wyjazd do Kanady
Nowe przygody sądowe
Budowa i zniszczenie pomnika
Budowa cerkwi - pomnika
Moje jubileusze
Część I-sza
Część II-ga
Część III-ia
Część IV-ta
Część V-ta
Część VI-ta


beskid-niski.pl na Facebooku


 
2569

Komentarze: (0)Dodaj komentarz | Forum
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.

Imię i nazwisko:
E-mail:
Tekst:
Suma liczb 0 i 9: (Anty-spam)
    ;


e-mail: bartek@beskid-niski.pl
Copyright © 2003 - 2016 Wadas & Górski & Wójcik
Wsparcie graficzne: e-production.pl
praca w Niemczech|prosenior24.pl
Miód
Idea Team
Tanie odżywki
Ogląda nas 19 osób
Logowanie