• Kermesz - fragment książki "Od Magury po Osławę"
  • "Opowieści galicyjskie" - fragment

"Życie Łemka"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Kasarnia powodem dramatu"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Ginąca natura"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Chmury i słońce nad Łemkowyną"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta

 

/ Łemkowie / Wspomnienia, opowiadania, relacje / Część III-ia
 

"Życie Łemka" - Fedor Gocz

Od dawna nosiłem się z myślą napisania, chociażby w skrócie, czegoś w rodzaju autobiografii, która byłaby podobna do życiowych dróg innych Łemków mojego pokolenia, mieszkańców Karpat. Los Łemków, tych żyjących w Karpatach i tych porozrzucanych po całym świecie, był i jest smutny i tragiczny. Największa tragedia dokonała się w Polsce po drugiej wojnie światowej.
Od tamtego strasznego roku, kiedy rozpoczęto dzieło zniszczenia nas samych i naszej kultury, upłynęło już ponad 50 lat - to smutny jubileusz początku końca naszego istnienia w Karpatach na Łemkowszczyźnie. Rok 1947 był bowiem rokiem, w którym miało tutaj przestać istnieć wszystko co nie polskie. Było to dla Łemków poniekąd uwieńczenie dzieła rozpoczętego przez Niemcy hitlerowskie w momencie agresji na Polskę w 1939 r.
Lata hitlerowskiej okupacji nie wróżyły jeszcze naszej tragedii tuż po "zwycięstwie" i rozbiciu niemieckiej potęgi militarnej.
Porozumienie o dobrowolnym przesiedleniu na wschód zostało podpisane między Związkiem Radzieckim a Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego już w 1944 r. Jednak Łemkowie do końca nie wierzyli, że będą ich wyganiać z ojczystej ziemi, z rodzinnych domów na wschód i na zachód pod eskortą wojska. Jednakże taka była wola i rozkazy ówczesnych stalinowskich władz, Polska z kolei, niezależnie od ustroju, bez protestów tę wolę wypełniała z przyczyn znanych nie tylko historykom. Światu natomiast podano preteksty i zafałszowaną historię.
Pisząc te wspomnienia korzystam z notatek, które powstały w różnych okresach mego życia, widzę jednak teraz, że jest ich stanowczo za mało, a wiele faktów umknęło z pamięci. Przepraszam Czytelników, którzy odniosą wrażenie, że w niektórych miejscach czegoś brakuje.
Wielu moich przyjaciół, kolegów i działaczy nie zna faktów z mojego życia, nikomu nie wspominałem o swoich cierpieniach z okresu młodości. Nie mogłem, - opuszczając więzienne mury zostałem poinstruowany, że w przypadku zdradzenia komukolwiek zakazanych informacji, wydam na siebie wyrok.
Przyszedł jednak czas, żeby wszystkie życiowe tajemnice odkryć i powiedzieć prawdę o tym, jakie niedole, zgryzoty i cierpienia przeżywałem ja sam, moja rodzina i ziomkowie.
Dedykuję te wspomnienia członkom mojej rodziny: tym najstarszym, synom, wnukom oraz mieszkańcom Zyndranowej i wszystkim Łemkom żyjącym tu w Polsce i poza jej granicami.

Fedor Gocz



CZĘŚĆ III



Akcja "Wisła" 1947 roku

Przyszedł 1947 rok. W kraju niby wszystko normowało się przy nowej władzy. Zimą 1947 roku nastąpiły wybory nowej władzy. Wszędzie krzyczą, żeby głosować 3 razy "tak" - to jest za władzą ludową, za socjalizm taki jak w Związku Radzieckim.
Słyszeliśmy, że bandy dalej napadają na najbliższe koło nas wsie: Zawadkę i Hyrową. W Zawadce aresztowali Zyndranowiana Sztefana Pilipa i strasznie go bili. Załączam krótkie jego wspomnienia, które drukowane były w "Zahorodzie" nr 1011 z 1996 roku.

W 50 rocznicę strasznego przeżycia.
Mam już 82 lata, już jestem staruszkiem, ale jak na te lata trzymam się jeszcze dosyć dobrze. Pamiętam wszystko z mojego życia od dzieciństwa. Było ono podobne do życia moich rówieśników na Łemkowszczyźnie no i w mojej rodzinnej wsi Zyndranowa. Dużo moich przyjaciół, a szczególnie tych ze Zyndranowej, prosi mnie, abym chociaż krótko opisał moje przeżycia, podobnie jak to zrobił Roman Chomiak w swojej książce "Nasz łemkowski los". Opisać wszystko szczegółowo już nie czuję się na siłach, ale trochę zacząłem pisać w nocy u syna, kiedy nie mogłem spać. Ale długo pisać nie mogę, bo kiedy przypominam sobie tę tragedię, cierpienie po wojnie, potem wygnanie to moje oczy zalewają się łzami. Musiałem przestać pisać, a teraz znowu biorę pióro do ręki i próbuję znowu. I znowu przychodzi żal, kiedy wspominam, jak mogłem to wszystko wytrzymać i przeżyć, dlaczego i za co mnie i drugich tak poniewierali i mordowali. To tylko Chrystusa poganie tak mordowali, ale On miał Bożą siłę, a my zwyczajni ludzie. Bili nas różnymi sposobami.
Z początku krzyczałem w niebogłosy, a potem już nie czułem bólu, tylko czułem, że biją. Każdy szedł bić, kopać "banderowca", jakiego ja na oczy nie widziałem. Bili mnie, żebym się przyznał, gdzie mam broń i gdzie jest banda. Ilu ich było na UB w Miejscu Piastowym, to każdy bił za coś, jeden za brata, drugi za tata, a trzeci za rodzinę, że mu gdzieś spalili. W dokumentach pisali, że zabrali mnie z lasu, że tam mnie złapali, a wzięli mnie z domu z Zawadki Rymanowskiej, gdzie żyłem z rodziną.
Patrzyłem na nich i myślałem, że mają mundury podobne jak ja miałem, kiedy służyłem w Wojsku Polskim.
Służbę wojskową odbywałem w Cieszynie w czwartym pułku strzelców podhalańskich w plutonie saperów. Razem ze mną w latach 1934-36 służyli nasi Łemkowie: ze Zawadki Teodor Niemczyk, ze Zyndranowej Asafat Misko i Sztefan Fedosz, ze Szklar Tynio (imienia nie pamiętam), od Sanoka Mełnyk i dużo innych. W1939 roku powołano mnie i drugich na wojnę z Niemcami. Dostaliśmy się do niewoli, ale udało mi się uciec.
Wracam do oprawców z UB w Miejscu Piastowym i Krośnie. Zabrali mnie 7 stycznia 1947 roku. Zima była ostra. Mróz siarczysty a ja w piwnicy bez okien i było mi "gorąco". Po paru dniach na oczy już prawie nie widziałem i nie wiedziałem, kto mnie bił i katował. Po dwóch tygodniach o godz. 11 w nocy przyszedł oficer i przeczytał wyrok, że w imieniu władzy i państwa ma prawo za moje złe czyny wydać na mnie karę śmierci, jeżeli ten ostatni raz się nie przyznam. Powiedział, że ma napisane czarno na białym, co powiedział sołtys i jego siostra Maria. Odpowiedziałem, że nie miałem żadnej wrogiej spółki i żadnej bandy nie znam. Wtedy oficer kazał jeszcze raz mnie wziąć i dobić "sukinsyna". Związali mnie, a ręce przywiązali do koła, także wisiałem jak świnia do opalania i zaczęli mnie bić. Tylko że ja już nie krzyczałem, bo nie czułem bólu. Wtedy jeden z nich powiedział: "ja mu dogodzę". Poszedł po żelazo i włożył do pieca. Nie wiem, jakie to było żelazo, bo nie widziałem, ale jak mi do tyłka pchał to już ryczałem. A potem jak bili to już nie wiem, pamiętam tylko, że przyszli nad ranem i zaczęli mnie ciągnąć za nogi po schodach do góry.
Pamiętam, że na trzecim stopniu moja głowa uderzyła mocno i krzyknąłem. Wtedy jeden z nich powiedział do drugiego "k-wa jego mać, to on jeszcze żyje" i dał mu coś, żeby mnie uderzył, ale ten drugi odmówił i nie odebrał mi życia.
Widać, że miał w sobie trochę ludzkości i zrozumienia. Zdjęli mi z nóg sznur i zostawili na schodach. Podciągnąłem się do okna. Zawiało na mnie śniegiem i zrobiło mi się lżej.
To było w ten sam dzień, jak żona Ksenia przyszła z Polakiem Franciszkiem Kleczyńskim, naszym znajomym rodem z Huty Polańskiej. W tym czasie oficera jeszcze nie było, a Kleczyński się pyta: "Czy jest tutaj Pilip Sztefan?"
Oni odpowiadają, że nie znają takiego nazwiska. W tym czasie przyszedł oficer. Kleczyński pokazał mu jakąś legitymację i oficer przed nim zasalutował. Wtedy Franek powiedział, że przyszedł do Pana Pilipa, a jego żona ma dokument, że on jest niewinny i poprosił, żeby mnie wypuścili. Oficer powiedział: "już za późno", a kiedy jeden ze strażników szepnął mu na ucho, że jeszcze żyję, obiecał za parę dni mnie wypuścić. Zona poprosiła o moje ubranie, przekazała mi jedzenie i z Kleczyńskim poszła do domu. Kiedy w domu rozwinęli moje ubranie, to były z niego tylko same strzępy.
Ubowcy dali jakiegoś człowieka, żeby smarował moje rany i zbite ciało jakimś smarem, który czuć było jakby stęchłymi rybami. Smarowali mnie przez tydzień, a potem odwieźli na UB do Krosna. Tam siedziałem ze starszymi mężczyznami. Pamiętam, że wśród nich był jakiś oficer i ksiądz. Obaj sprzeczali się na wierze. Oficer twierdził, że Boga nie ma, a ksiądz go uświadamiał.
Po tygodniu wypuścili mnie do domu. Trafiła mi się furmanka, którą przyjechałem do Trzciany, a do domu ledwo doszedłem nocą. Potem przychodził mnie leczyć Władek Jurowski z Tylawy. Smarował mnie, bo ciekło mi z ran, a on się trochę na leczeniu ran znał, bo w wojsku był przy lekarzu. Moja żona już była weselsza i opowiadała, jak bardzo płakała po nocach, a jednego razu miała taki sen, że przyszła do niej kobieta ubrana na biało i mówi: "nie płacz, nie płacz, bo twój mąż wróci, tylko módl się szczerze do Boga o zmiłowanie".
Kobieta zniknęła, a żona miała silniejszą nadzieję, że pewno jeszcze żyję i że wrócę. Poszła do sołtysa, żeby jej pomógł, a on odpowiedział: "szkoda starań i nadziei, bo ty go więcej nie zobaczysz".
Ale po tym śnie żona nie traciła nadziei, chodziła z Kleczyńskim, gdzie tylko mogła no i wychodziła.
Nigdy nie myślałem, że jeszcze będę widział świat na oczy, ale Pan Bóg dał łaskę to wszystko przeżyć. Zawsze myślałem, jakby to wyjechać z kraju, z Polski, gdzie tak mnie strasznie męczyli.
Żeby to wszystko szerzej i dokładnie opisać, to trzeba by mieć dużo czasu i talentu do pisania, a ja człowiek mało gramotny. Dziękuję Bogu, że przeżyłem i mogłem wyjechać w świat, gdzie żyję. Kiedyś, jak jeszcze pożyję, to napiszę więcej.

(USA) Sztefan Pyłyp


Na czas wyborów do Tylawy przysłano grupę wojska, oprócz wojska granicznego w Barwinku. Miało ono pilnować porządku przy wyborach w razie działania sił przeciwnych.
Nikt z nas w tym czasie nie znał tajemnicy przygotowanej już w 1946 roku wygnania reszty pozostałych w Polsce Ukraińców, Rusinów, Łemków na ziemie północno-zachodnie. Przygotowywały to polskie władze partyjne, urzędowe i wojskowe w porozumieniu z władzami stalinowskiego reżimu. Jak grom z nieba rozniosła się straszna nowina, że 28 III 1947 roku w Bieszczadach zginął polski generał Karol Świerczewski "Walter" od kul UPA. To był początek dla nas i dla mnie chłopca "strasznego sądu" na ziemi.
Dalej uczyłem się krawiectwa na Cergowej, a rodzina w domu przygotowywała się do wiosny, do prac polowych. Od ojca z Kanady dokumentów jeszcze nie dostaliśmy, ale dalej na nie czekaliśmy. O śmierci generała ludzie różnie mówili, bo nie chcieli wierzyć, żeby generał frontowiec jechał w zagrożone góry po śmierć bez należytej ochrony i żeby UPA wiedziało i było takie mocne, żeby zabić generała. Tak rozmawiali Polacy i w warsztacie nasz majster Kazimierz Kordys i gospodarz domu Piotr Jastrzembski. Ja byłem jeszcze za młody, żeby te polityczne sprawy dobrze rozumieć. O śmierci generała pisały gazety, mówiło radio.
Wszędzie było pełno szumu i krzyku, że ukraińskie bandy zabiły generała. Reszta ukraińskiej mniejszości obawiała się zemsty ze strony polskiego rządu oraz narodu za śmierć generała frontowca.
A nasi Łemkowie w ogóle nie czuli się z tego powodu winni i nie myśleli, że ta zemsta dosięgnie i nas. Starsi gospodarze, jak mój dziadek po mamie - Mychał Macek, sąsiad Wanio Wojcio rozmawiali sobie, że generała zabiły bandy, ale my temu nie jesteśmy winni, bo my żadnych band nie tworzymy i do nich nie należymy.
Gazet ludzie we wsi nie czytali i nie mieli radia. Najwięcej wiadomości przynosili ludzie, którzy chodzili do Dukli czy do Krosna. A często jeździli ci, którzy handlowali towarem na Słowację. Cokolwiek opowiadali też żołnierze przygraniczni z Barwinka.
Święta wielkanocne wypadły na połowę kwietnia (13-14). Wiosna rozpoczęła się wcześnie. W świąteczne dni nie było już tej radości, jak w latach poprzednich przed wypędzeniem ludzi na wschód. W cerkwi nabożeństwa nie było, bo już nie było naszych księży, a polski z Dukli jeszcze nie objął cerkwi. Już ich przywozili na msze do Trzciany i Tylawy, bo w tych wioskach było więcej wiernych rzymokatolickiego obrządku. Gospodarze zaczęli wiosnować, kto miał konia to orał, siał, chociaż słychać było, że na wschodzie zaczęli wysiedlać Ukraińców, ale nikt nie wiedział dokładnie jak i gdzie. Posadzili też i ziemniaki.
W tym czasie zbliżała się tragedia mojej Ojczyzny - Łemkowszczyzny, mego regionu i reszty ludzi, którzy uratowali się przed wygnaniem na wschód. Zbliżała się tragedia, zniszczenie do reszty mojej wsi Zyndranowa, jej jeszcze żyjących tu mieszkańców i moja nieprzewidziana gorzka dola, okropne męczenie niepełnoletniego chłopca.
Wszystko cudownie zakwitło, przyroda już dwa lata po wojnie zdążyła odżyć, lasy i pola zieleniły się jak kiedyś, a pola zryte frontowymi kulami przykrywały swoje rany nowymi zielonymi trawami. Ptaszki jednak jakoś nie śpiewały tak wesoło jak pamiętam z dziecinnych pastuszych lat. Dużo ich w czasie wojny wyginęło i odradzały swoje życie razem z tymi mieszkańcami, którzy we wsi pozostali. Już nie słychać było śpiewu pastuchów jak kiedyś i nie widać było gęsi przy rzece, która dalej szumiała, bo woda w niej płynęła jak dawniej.
Cerkiew stała smutna, pusta bez wiernych i księdza w środku. Pozostały w niej ślady stacjonowania wojsk radzieckich i czechosłowackiego korpusu, które stąd w dniu 6. X 1944 r. wyruszyły w stronę swojej granicy i przeszły do pierwszej wsi po słowackiej stronie - Komarnika. Lepsze domy zniknęły. I u nas i w sąsiednich wsiach w Tylawie, Daliowej, Mszanie, Trzcianie, Lipowcu, Czeremsze, na Posadzie Jaśliskiej i Woli zamieszkiwali osadnicy. Zaraz po wojnie rozebrano prawosławne cerkwie w Tylawie, Trzcianie, Mszanie i Lipowcu. Greckokatolickich świątyń jeszcze wtedy nie ruszano. Na Dukielszczyźnie spłonęła tylko jedna cerkiew w Barwinku i prawosławna w Wilszni, bo też spalona została cała wieś, podobnie jak Smereczne, chociaż wieś była niewielka i cerkwi w niej nie było.
Do wsi przychodzili też czasem lasowi strażnicy - gajowi. Jednego z nich pamiętam, bo kiedy przechodzili koło naszego domu, to często nas ukraińcował. Szli przeważnie podpici w mundurach wojskowych z opaskami na rękawach i z karabinami na plecach. Trudno było ich rozróżnić czy to wojsko, czy milicja. Moje lata biegły do przodu. Minęło mi 17 lat i już jestem niby kawaler. Na zabawy w młodszych latach nie mogłem iść, bo był czas okupacji, potem szkoła, a po wojnie starsza kawalerka takim jak ja kazała iść do domu. A było dużo starszych ode mnie, którzy wracali z Niemiec z robót. Większość z nich wypędzono na wschód. We wsi było mało młodzieży i nie było komu i dla kogo robić zabawy. I muzykantów nie było, bo we wsi z Cyganów został tylko Hryc Siwak, który więcej zajmował się kowalstwem. Ale i grał na skrzypcach, bo do niego chodzili uczyć się sąsiad Wojcio i mój młodszy brat Wanio. Szło mi moich 18 lat i już by mi patrzeć za panienkami, bo takie jest prawo młodości. Ale jakoś nie myślałem o tym, nie w głowie jeszcze były mi romanse, a i dziewcząt nie było, a przygnębiające życie nie dawało powodu do tego.
Kontynuowałem naukę krawiectwa i tego trzeba było pilnować. Przed wygnaniem mieszkańców na wschód podobało mi się parę dziewcząt, ale były to tylko młodzieńcze mrzonki. W sąsiedztwie mieszkała urodziwa dziewczyna Zonia Fedosz, z którą czasem paśliśmy krowy. Żyje ona w miasteczku Borszczów, zamężna, ma swoją rodzinę, męża mojego rówieśnika - Wanio Gocz.
Dziewczęta moje rówieśnice z ławki szkolnej prędko dojrzały i zainteresowali się nimi starsi kawalerowie. A były bardzo ładne Łemkynie jak: Anastazja Madzej - Kaszczakowa, Matrona Waruła - Łapitczakowa, tylko one już były nie dla mnie w 1945 r. Miały swoich starszych sympatyków i z nimi zostały wygnane na wschód, gdzie jeszcze żyją. Anastazja w Borszczowie - dzisiaj wdowa, a Matrona też wdowa żyje w Zołoczowie.
Ja w młodości byłem skromnym chudym chłopakiem, mój brat Wanio w przeciwieństwie do mnie był tęższy i wyższy, a tylko o 1 rok i 3 miesiące młodszy. W czasie, kiedy byłem na Cergowej, na Nadolu mieszkała uczennica z mojej 7 klasy w Dukli i umawialiśmy się, bo zapraszała mnie do siebie, miała swój pokój, mieszkała sama. Było to chyba na wiosnę 1947 roku. Do dziś nie wiem dlaczego, ale nie poszedłem jej odwiedzić. Pewno się wstydziłem, bo byłem wstydliwy, a Nastka była chyba o rok ode mnie starsza. Była dosyć ładną dziewczyną o niebieskich bystrych oczach, tylko niewielka wzrostem.
To jej brat Michał, też mały wzrostem, był potem w UPA i cała rodzina bardzo przez niego pocierpiała. W historii zapisany jako komandor jakiejś grupy UPA o pseudonimie "Smirnyj".
Myślę wspomnieć o nim w czasie moich odwiedzin w Kanadzie w 1973 roku, po spotkaniu z nim i ciekawych rozmowach. Rodzina jego na wygnaniu na ziemiach zachodnich.
Jak ciężko mi zacząć opisywać ten straszny rok i czarny dzień wygnania reszty ludzi z mojej wsi. Jakoś minęły Zielone Święta - święta niedziela i noc. Ja w domu u rodziny, bo przyszedłem z Cergowej na Zielone Święta przebrać się, odwiedzić rodzinę i zabrać jedzenia na cały tydzień, bo to 15 km. Oj, nachodziłem się nieraz boso do szkoły przez dwa lata na nogach (1942-44 r.). Byłem już starszy, mocniejszy. W minionym tygodniu przed niedzielą 25. VI 1947 r. do Dukli przyjechało dosyć dużo wojska i nikt nie wiedział dlaczego. Niektórzy ludzie myśleli, że po śmierci gen. Świerczewskiego wysyłają do Bieszczad więcej wojska, albo że mają jakieś szkolenie. O wysiedleniu Łemków nie było słychać, bo na Dukielszczyźnie żadnej wsi jeszcze nie wywieźli. Szeregowi żołnierze mogli nic nie wiedzieć, ale ich oficerowie na pewno wiedzieli po co ich tu przysłano.
Przypomina Gubyk Wanio - Kapłuńczyk (dnia 27.03.1997 r.), że już od wyborów 1947 roku w domu Sztefana Kydały, syna Jacka, zakwaterowała się grupa wojsk KBW, tj. od lutego 1947 r., i druga grupa innych wojsk u Chamywky i w czasie wygnania 3 VI 1947 r. obie grupy były we wsi. KBW miało śledczo-polityczne zadania i od nich dużo zależało wysiedlenie. Jaka liczba była tych wojsk nie pamiętam.

Straszny sąd na ziemi

W niedzielę 2 VI 1947 roku nikt we wsi i w naszej rodzinie nie odczuwał co przyniesie poniedziałek 3 VI 1947 r. Ja rano wstałem, ubrałem się do drogi na Cergową na miejsce mojej krawieckiej nauki. Mama uszykowała mi torbę z jedzeniem i gdzieś około 8 rano wyszedłem z domu i idę pieszo przez górę "Horb" do Tylawy. Pod "Horbem" od Tylawy widzę jak całym pasem pod górą leżą żołnierze w tyralierze z nastawionymi karabinami. Idę ścieżką, a oni mi nic nie mówią, bo widzą, że idzie jakiś chłopczyna, albo nie mieli nakazu zatrzymywać. Pomyślałem sobie, że pewno mają jakieś szkolenie. Przyszedłem na przystanek autobusowy w Tylawie, bo tu już jeździł jeden czy dwa razy dziennie mały skromny autobus typu wojskowego. Stoję i czekam. W Tylawie widzę też więcej wojska, które koło budynku milicji grodziło plac kolczastym drutem. Koło szkoły w Tylawie jacyś ludzie i milicja. Do mnie na przystanku podchodzi wysoki wzrostem oficer w randze majora. Dosyć łagodnie na mnie popatrzył i powiedział moje imię i nazwisko, ja odpowiedziałem tak, to ja, chociaż nie miałem żadnego dokumentu i mogłem powiedzieć, że to nie ja. Ale kiedy major podszedł do mnie, to ktoś mu musiał powiedzieć, że ja tam stoję. Powiedział mi, żebym z nim poszedł do wyjaśnienia sprawy i oddał mnie przy szkole w Tylawie w ręce milicjantów. Jeszcze raz na mnie popatrzył i odszedł.
Był to jakiś kulturalny człowiek, bo ani słowa złego od niego nie usłyszałem. On odszedł, a zaraz na polu przy szkole podszedł do mnie milicjant Józef R, wysoki, zdrowy mężczyzna.
Zaczął mnie bić po plecach, po głowie jakąś pałką czy gumą (tego już nie pamiętam) i krzyczał gdzie mam karabin i gdzie są banderowcy. Ja fizycznie słaby chłopczyna upadłem na ziemię i krzyczę w niebogłosy, błagam, proszę i pytam za co mnie bije. Wzywam i Boga, i mamę i kto do głowy mi przychodzi. Krew mi poszła nosem ale pamięci nie straciłem. Różne myśli po głowie mi krążą, za co mnie tutaj zabrali, za co tak biją, kiedy ja nikomu nic nie jestem winien. I nic nie rozumiałem. Ale patrzę, że przy szkole są Zyndranowianie, córka sąsiada Paraskewija T. i druga sąsiadka Fenna J. Jakoś wstałem z ziemi, a kat milicjant znowu zaczął mnie bić i to samo krzyczeć. Mówię, że broni nie mam, że żadnych banderowców nie widziałem, że uczę się krawiectwa na Cergowej i nic nie wiem. To nic nie pomogło, kat dalej mnie bił, znowu upadłem na ziemię. Utraciłem pamięć i nie wiem co było dalej. Kiedy oprzytomniałem byłem zalany wodą. Kat widząc, że jestem nieprzytomny lał na mnie zimną wodę. Nie mogłem już sam wstać, bo krew mi szła nosem, ustami i uszami. Usłyszałem, jak drugi milicjant Józef Piróg, jakby oburzony, powiedział do mojego oprawcy: Po co tak bijesz, jak to dzieciak, zabijesz go i co z tego, może nic nie winien. Te słowa w mojej obronie do śmierci nie zapomnę. Piróg był z Teodorówki. Kat zaczął coś pisać i dalej mnie bił. Potem pisał, że mam karabin i amunicję, a więcej nie wiem co pisał. Chyba przed południem, godziny nie pamiętam, do Tylawy przywieźli sąsiadów - Turkowskiego i Wojcia, mnie dołączyli do nich. W Tylawie chyba aresztowali też Pyłypa Fyłypa i wzięli nas razem na Cergową na komendę UB KBW, gdzie mieli przygotowaną piwnicę, do której nas wsadzili i od nowa zaczęli bić i kopać. Ubowcy przychodzili nas bić na zmianę, kopali, znęcali się tak jak tamci kaci w Tylawie. Jeden z nich kopnął Wojcia w twarz i wybił mu butem kilka zębów. Mnie dalej szła krew z nosa i ust. Takiego znęcania się w życiu nie widziałem i nie mogłem tego zrozumieć. Nie można było ani słowa się odezwać, co chcą, za co biją, jak ja nikomu nic nie winien, a wiem też, że aresztowani w piwnicy sąsiedzi też nie zrobili we wsi nic złego. Wojcio i Pyłyp byli na przymusowych robotach w Niemczech i niedawno wrócili, pożenili się i założyli rodziny. Pyłyp trochę starszy ożenił się w Tylawie. Wojcio tylko 3 lata starszy ode mnie, skromny chłop. Ożenił się z Chomiakową Marysią po sąsiedzku, bo ich dom był w lesie na tzw. Pomirkach, ale po wysiedleniu ludzi na wschód ich rodzina zamieszkała we wsi w domu Marka - Wania Bajki. A T. Turkowski starszy ode mnie rok, kolega z jednej klasy, bo mnie dali do szkoły o rok wcześniej, to czasem siedzieliśmy w jednej ławce.
W piwnicy poczułem głód i chciało mi się pić, bo pewno po takim mordowaniu dostałem gorączki. Nie wiedzieliśmy co będzie z nami dalej, bo po tej bitce można nas było już tylko zastrzelić.
Wszyscy leżymy, bo znajdujemy się w piwnicy na słomie cergowskiego sołtysa Sz. Po głowie krążą mi różne myśli, a najwięcej o domu co z rodziną. Oni nic nie wiedzą, że ja w Cergowej w piwnicy i jak mnie strasznie zbili i dalej biją. Był też tutaj jeden z Polan i z Myscowcj. Kaci zrobili przerwę w biciu. Czułem się tak, jakbym się obudził ze snu, chociaż dalej czułem szum w uszach. Ani w czasie frontu tak mi nie szumiało, gdy w koło rozrywały się pociski. Próbuję się pytać sąsiadów Wojcia i Turkowskiego, jak to się stało, że zabrali ich i mnie, kto na nas naskarżył i o co. Turkowski nie chciał nic mówić i trząsł się przestraszony, a Wojcio też nie mógł rozmawiać, bo wybito mu zęby, ale po cichu w skróceniu opowiedział, że zabrali go z domu, jak pakował rzeczy do podróży w nieznane. Powiedzieli mu że ma broń, żeby oddał i wskazał miejsce ukrycia. Różnej zbroi po froncie na polach, w okopach, lasach, po górach było niemało. Była ona zniszczona, zardzewiała i niezdatna do użytku. A amunicji było wszędzie pełno. Lepszą broń zabrało jeszcze frontowe wojsko. Niektórzy wygnańcy na wschód zabrali ze sobą w obronie własnej podczas transportu do Wróblika - jak krótko opisuje w swoich wspomnieniach Wanio Bek z Ukrainy.
A kto schował jakąś broń to może i ma, ale były apele, aby zbierać i oddawać. Dalej Wojcio opowiadał, że jego i Turkowskiego zabrało wojsko do szukania broni po polach. Turkowski znalazł jakiś stary karabin a on automat. Karabin był niemiecki a automat radziecki. Wtedy ja zacząłem rozumieć, że pewnie ich bili i coś na mnie powiedzieli jak na sąsiada i kolegę. Tak i było. Tylko jak do tego doszło, że ich pierwszych oskarżono, a mnie z nimi. Potem pomału wszystkiego się dowiedziałem i dużo się wyjaśniło po paru latach ciężkich przeżyć. Wiem, że większość rodzin we wsi miała zostać, że są to ludzie, którzy żyją w zgodzie i wzorowo gospodarują. Nie są wrogami nowej władzy ani Polski Ludowej.
Taką opinię dawali swoim zwierzchnikom żołnierze służby granicznej. Ta grupa wojsk KBW, która stacjonowała u Kydały opiniowała każdego jeszcze przed wyborami, kiedy prości ludzie szli oddawać głosy na "3 razy tak".
Może niektórzy po cichu zapisali się do partii, żeby lżej żyć, czy też niektórzy współpracowali z milicją albo UB. Tylko jaka była ich świadomość polityczna. Trudno dzisiaj odkrywać fakty i mówić jak było, bo dalszy przebieg wysiedlenia był niemiłosierny dla całej wsi.
A cała tragedia zaczęła się tak - kiedy szedłem rano z domu, to nic nie wiedziałem i ludzie też nie wiedzieli, ale mnie bardzo zdziwiło wojsko leżące pod górą od Tylawy. Dowiedziałem się potem, o niektórych wydarzeniach aż po latach, że w dzień wysiedlenia, jak podają 28.05.1947 r. w środę gdzieś rano do T. zaszedł Teodor J., o którym mówili, że zamiast jechać za rodziną na Ukrainę wstąpił do UPA, której dowództwo, jak pokazuje dalsza historia dała mu za zadanie być w swojej wsi albo blisko niej i śledzić co się dzieje. Przyszedł on bliżej wsi w nocy i zaszedł do rodziny T. wziąć jedzenie, bo był głodny, albo chciał odwiedzić dziewczynę Paraskę, a ona w tym czasie romansowała z żołnierzami granicznej straży w Barwinku. W każdym razie był, wziął jedzenie i poszedł do lasu, że nikt go nie widział. Jak mi potem sam opowiadał, w 1992 roku, kiedy odwiedził Zyndranową to zagroził rodzinie T., że jak komuś zdradzą, że on tu był u nich to będzie spalony ich dom, a rodzina zniszczona. Wszyscy w rodzinie taką groźbę chyba zrozumieli, tylko papla - córka Paraska nie mogła tej tajemnicy utrzymać. Kiedy przyszli do nich żołnierze, pochwaliła się, że był u nich banderowiec Teodor J., którego brat z rodziną żyje we wsi. Żołnierze prędko zawiadomili o tym fakcie dowództwo i zaczęło się piekło, zaczął się straszny sąd na ziemi. Do akcji wysiedleńczej jechały już furmanki z polskich wiosek: Nowa Wieś, Lipowica i inne. Do wsi przybyła duża liczba wojska, którym obstawiono wkoło całą wieś, drogi, ścieżki i wszystko co uznali za wskazane. Do każdego domu rodziny, zachodziła grupa wojska, która nakazywała prędko pakować się. Kto miał konia to składał wóz i ładował najważniejszy dobytek.
Np. Wanio Wanca - Legiw zabrał swoje rzeczy i dołożył jeszcze pakunki, przeważnie pierzyny brata Michała. Większość rodzin już przed południem swoimi wozami jechała prosto do Krosna na stację kolejową.
Z furmankami jechali żołnierze "opiekunowie". Jak wspomina Paraska Wanca, za pańskim ogrodem w Dukli żołnierz powiedział do niej: Dobrze się jeszcze pooglądaj, bo już tu nigdy nie będziesz.
Część ludzi przywieźli tylko do Tylawy za druty koło posterunku milicji i tutaj nocowali pod gołym niebem, ciesząc się jedynie tym, że nie było deszczu. Anastazja Wanca - Gubik miała parę lat i mama za płotem położyła ją spać pod pierzynę. Anna Szymko miała 2-tygodniowe dziecko i po porodzie bardzo chorowała, dziecko bardzo płakało, ale nikogo to nie obchodziło. Żołnierze robili swoje, wykonywali rozkazy. Tych co przywieźli do ogrodzenia w Tylawie na drugi dzień wozili autami do Krosna. Wśród nich była Anastazja P. rodem z Tylawy. Ją z pierzynami zabrało auto, a mąż Fylyp został w Tylawie z końmi i krową. Jego ktoś oskarżył o współpracę z UPA i go zatrzymali, a żona czekała na niego w Krośnie cały dzień i całą noc. Następnego dnia rano żołnierz prowadzi konia i krowę i pyta czyje to zwierzęta. Anastazja P. bała się od razu przyznać, bo nie wiedziała co się dzieje jak dziś opowiada, ale jak słyszała, że żołnierz idzie i dalej się pyta to podeszła i powiedziała, że to jej krowa i koń i z płaczem pyta gdzie jej mąż, dlaczego go nie ma. Żołnierz odpowiedział jej, że został zatrzymany w Tylawie do wyjaśnienia sprawy. Sąsiedzi pomogli jej wsadzić dobytek do wagonu, pociąg odjechał w nieznanym kierunku, a jej mąż został z nami już na Cergowej w piwnicy.
Kiedy piszę te wspomnienia P. już nie żyje, ale opowiedział mi jeszcze dużo rzeczy, o których ja nie wiedziałem. Między innymi opowiedział mi już wcześniej, jak wojsko aresztowało Andryja Szyjkę, który mieszkał na środku wsi. Przyszli w dzień wysiedlenia do jego domu i zażądali, żeby im oddał broń. On wyjaśnia, że broni nie posiada, że oskarżają go niewinnie. Wówczas zawołali go do domu i pokazali mu podłożony przez nich wcześniej karabin na potoczku, prawie nowy. Szyjka zaprzeczał, że to nie jego broń, że tu ją ktoś położył specjalnie. Zaczęli go bić i aresztowali, a później odesłali do obozu w Jaworznie.
Wojsko wiedziało, gdzie żyje brat "upowca", który rano był u T., ale jakoś go nie aresztowali i nie bili. Przypuszczano potem, że miał kontakty z UB i milicją. Za to wzięli jego żonę i przywieźli do Tylawy do szkoły, gdzie ją widziałem, jak mnie bito. Tam prowadzili z nią śledztwo o brata "banderowca". Pod strachem i bitką wszystko śpiewała, co tylko wiedziała, do kogo we wsi mógł przychodzić brat jej męża i o mieszkańcach wsi. Podobną "rozmowę" w Tylawie prowadzili z Paraską T., która doniosła żołnierzom o odwiedzinach ich domu "upowca" Teodora J. Po tym śledztwie nastąpiły dalsze aresztowania niewinnych gospodarzy - Teodor Gabła, Teodor Czomko, Samul Pyłyp, Andryj Szyjka - u którego podłożyli karabin i Pyłyp Petro. Pełna tragedia wsi. Moja mama i my z bratem mieliśmy zostać, bo mieliśmy dokumenty zaproszenie na wyjazd do ojca do Kanady, ale i ich wygnano. Pradziadek Kukieła, 80-letni staruszek, dawny pisarz gromadzki prosił, aby go zostawić, bo nigdzie nie pójdzie. Żołnierze na siłę chcieli go zabrać i nawet jeden z nich uderzył go kolbą karabinu po plecach, aż mu poszła krew. Ale na szczęście nadszedł oficer na którego pradziadek krzyczał z daleka i prosił, żeby go zastrzelić, bo go biją. Oficer zapytał, kto go bił, oprawca przyznał się, że to on, bo pradziadek nie chciał iść. Oficer skoczył z konia i zapytał żołnierza, kto pozwolił bić. Uderzył żołnierza po twarzy i kazał zaprowadzić do sztabu pod sąd. Co z nim było dalej, nikt nie wie, ale oficer okazał ludzkość i wojskową dyscyplinę.
Pradziadek pisarz wyciągnął spod koszuli jakiś medal do wojennej Polski i objaśnił oficerowi, że był przez 42 lata pisarzem za Austrii i za odrodzonej Polski aż do nastania funkcji sołtysów, że służył ludziom i państwu i nigdy dla Polski ani Polaków nie zrobił nic złego, dlaczego więc wypędzają go z rodzinnego domu. Oficer popatrzył na dziadka i na medal i powiedział: Zostajesz dziadku. Zapisał sobie nazwisko i chyba zgłosił do władz powiatowych. Do opieki nad staruszkiem zostawiono rodziców mojej mamy - Mychała i Anastazję Macek. Moją mamę i brata wywieźli do Krosna razem z innymi rodzinami. We wsi zostało tylko 7 rodzin: 3 rodziny Dudzików, którzy potwierdzili swoje pochodzenie z Lubatowej, Tadeusz Skolimowski, który ożenił się z Łemkynią Paraską Holuta na przymusowych robotach w Niemczech i przyjechał tutaj, Gubyk Wanio sołtys wsi, dawny działacz, Teodor Petryk, który powrócił z obozu w Dachau i ożenił się z Martą Wanca, no i pradziadek Kukieła z dziadkiem i babka Macek.
Można powiedzieć, że wygnanie Zyndranowej było podobne jak w innych wsiach, jednak było ostrzejsze, bardziej groźne, bo wiedziano, że we wsi był "banderowiec". Dla mnie i dla wielu mieszkańców mojej wsi do dzisiaj jest niezrozumiałe, dlaczego Teodor J. przyszedł z lasu w ten dzień, na ten czas do T, czy odwiedzić dziewczynę Paraskę, czy był głodny, czy w lesie był tylko sam, kto go tu posłał i dlaczego tylko sam przyszedł do wsi. Na te pytania nie ma odpowiedzi do dzisiaj. Faktem jest, że wieś przez to wydarzenie bardziej pocierpiała, że to była jego wina, ale też nie mniejsza głupota Paraski, która zgłosiła i ściągnęła na wieś tragedię. Jej brata Teodora zaraz zabrali do dowództwa KBW i strasznie go tam męczyli, że trudno to opisać, trudno uwierzyć, żeby człowiek człowieka mógł tak mordować. Wojsko KBW było przekonane, że on należał do UPA, kiedy banderowiec przyszedł do nich i bili go niewinnie. Żądali, żeby powiedział, gdzie w lesie są banderowcy no i że musi mieć broń. Biedny Teodor nie wiedział nic o UPA, ani nie miał żadnej broni. Musiał jej szukać po polach, a kiedy znalazł karabin to powiedział, bo go bardzo bili i pytali o kolegów, że Wojcio i ja jesteśmy sąsiadami i ten karabin też do nas należy. Jakie to wszystko straszne.
Kiedy nas 4 przywieźli na Cergową, to było tam już dwóch Polaków rodem z Huty Polańskiej, też aresztowanych za posiadanie broni. Oficer stał na podwórku przy piwnicy i w tym czasie nas nie bito. My byliśmy bardziej w środku, a Pyłyp bliżej drzwi i okna. Pamiętam jeszcze teraz, że jak oficer odszedł od piwnicy, to żołnierze zaczynali nas bić, kopali. Gdzieś przed południem podjechało auto i kazali nam wszystkim do niego wsiadać. Wsiadł z nami oficer, chyba z dwoma gwiazdkami na pagonach, a z nim 3 żołnierzy. Mieli ze sobą kilka lasek i siekierę. Już za Duklą na Nadolu zaczął nas kopać oficer, a żołnierze bili kijami. Samochód jechał dosyć pomału. Wieźli nas do Jasła na UB. Pyłyp wśród nas był chyba najstarszy i jemu oficer dał kij, żeby nas młodszych bił. Nieszczęsny chłopina na pewno nie chciał tego robić, ale wiedział, że jak nie będzie robił tego, co mu każą, to będą się nad nim znęcać. Pierwsze kazano mu bić mnie, potem Turkowskiego, Wojcia i za porządkiem dwóch młodych Polaków. Pyłyp uderzył mnie słabo ze trzy razy i podobnie drugich, wtedy oficer wziął od niego kij i jego już bił mocno, a żołnierze nas. Do Żmigrodu połamali na nas wszystkie kije. Potem za Żmigrodem gdzieś w lasku zatrzymali się i narąbali nowych lasek. Tak bili nas aż do Jasła. Odzież na nas była podarta. Mnie znowu poszła krew na usta i nos, a bitki już nie czułem, już mnie nie bolało.
Przywieźli nas blisko stacji kolejowej i zaczęli na nas wieszać broń, karabiny, automaty, taśmy z amunicją. Jak nas "uzbroili", to prowadzili na UB gdzieś niedaleko od stacji. Ludzie zatrzymywali się, a oni informowali ich, że złapali banderowców w lesie. Ludzie - Jaślanie pluli na nas i rzucali kamieniami. Było to podobne do męki Chrustusa, tylko Chrystusa ukrzyżowali na krzyżu, a na nas wieszali broń i amunicję.
Przekazali nas na UB w Jaśle i tam wsadzili do piwnicy na słomę. Do Jasła przywieźli też chyba ze stacji w Krośnie Teodora Gabłę - naszego sąsiada i Teodora Czomka. Ich dali do drugiej piwnicy koło nas. Wieczorem wszedł do nas szalony ubowiec i zaczął nas strasznie kopać, bić aż wartownik z korytarza ostro się do niego postawił, że on odpowiada za ludzi i żeby przestał bić i odszedł. Wartownik miał jakieś miększe serce, był innym człowiekiem, nie mógł słuchać jęków i nie mógł patrzeć na znęcanie się i katowanie. Ja leżę i myślę o domu i rodzinie, po cichu modlę się tak, jak nauczyła mnie mama, oprócz "Ojcze Nasz" i "Zdrowaś Mario" - "Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój, rano i wieczór w dzień i w nocy, bądź mi zawsze do pomocy, strzeż zawsze duszę i ciało moje, zaprowadź mnie do szczęścia wiecznego, Amen".
I tak myślę, że lepiej byłoby, jakby mnie zastrzelili, odebrali życie, a nie mordowali tak jak zaczęli w Tylawie. Szepczę sobie: Mamo moja co będzie ze mną dalej, a wy nic o mnie nie wiecie.
A w tym czasie mamę i brata, ciotkę z rodziną i stryjka z rodziną zawieźli do Krosna na stację kolejową i nie było im wolno nigdzie odchodzić. Płakali za mną bardzo, jak potem opowiadali.
Oprawcy kaci w Jaśle już na nas czekali. Chociaż nic jeszcze nie jedliśmy, głodu nie czuliśmy, bo z bicia, katowania gorączka obejmowała organizm i bardziej chciało się pić jak jeść. Oprawcy do prowadzenia śledztwa czekali na noc. Nie wiem kogo wołali na śledztwo pierwszego, ale z tej piwnicy w której i ja siedziałem zabrano właśnie mnie na I piętro. Tylko przyprowadzili mnie do swego biura od razu zaczęli bić pałkami i pytali do jakiej bandy należałem, kto mój dowódca, gdzie banda przebywa, gdzie schowana broń, ilu zabiłem Polaków. Jęczę, błagam i proszę, żeby mi darowali życie, boja nic nie wiem, do żadnej bandy nie należałem, nikogo nie zabiłem i broni nie posiadam. Ich to nic nie obchodziło. Zaczęły się nowe nieludzkie tortury, metody bicia i znęcania się. Wsadzali mi ręce do drzwi i zaciskali, potem głowę wsadzali w oparcie krzesła i bili. Na zbite ciało kładli szmatę namoczoną w wodzie. Kładli mnie na podłogę i bili po plecach, rękach, nogach i po głowie. Traciłem przytomność i nie wiedziałem co robić. Kiedy odzyskiwałem pamięć to słyszałem, jak krzyczeli ilu Polaków zabiłem. Krzyczałem jak mogłem, że nikomu krzywdy nie zrobiłem, bo nigdzie nie należałem. Wtedy bili jeszcze gorzej. Wtedy już mówiłem, że zabiłem 10 Polaków, potem że 100, potem 1000. Katów było trzech, oficer i dwóch podoficerów sierżantów. Wtedy jeden do drugiego mówi: już głupoty gada. Zaczęli coś pisać. Wiem, że wpisali na mnie karabin jaki dał im Turkowski, bo jak go mordowali, to powiedział, że ja o tym karabinie wiedziałem. Co więcej pisali nie wiem do dzisiaj i nie pamiętam, czy cokolwiek podpisywałem. Prosiłem ich żeby mnie już zabili, tylko żeby mnie już więcej nie bili i nie mordowali. Ile godzin mnie tak męczyli nie pamiętam, współlokatorzy z piwnicy mówili, że długo i że bardzo krzyczałem. Po schodach na dół nie mogłem zejść o własnych siłach. Próbowałem na rękach i nogach. Kaci to widzieli to dwóch wzięło mnie pod ręce, sprowadzili do piwnicy i rzucili na słomę ledwo żywego, zbitego, zmęczonego. Krew szła mi dalej nosem i ustami. Tak leżałem do rana. Potem brali na śledztwo i tortury Turkowskiego, Wojcia i drugich. Ale ja już nie pamiętam w jakim czasie brali i wracali, i nie pamiętam czy krzyczeli. Rano dali napić się kawy i kawałek chleba. Przez dzień leżeliśmy, siedzieli, a ja po cichu płakałem i modliłem się. Byłem wśród tylko trochę starszych najmłodszym męczennikiem. Nic nie rozumiałem, za co, za jakie i czyje grzechy mnie tak mordują jak jestem niewinny. A co będzie dalej.
Trochę sobie uświadomiłem, że z własnego domu wyganiają wszystkich ludzi i moją rodzinę, sąsiadów. A kiedy widziałem, że nie tylko nas trzech biją za karabin, że jest z nami Pyłyp, Gabła, Czomko to miałem odczucie, że to jakaś zemsta na nas. Ale za co? Przecież nic nie wiedzieliśmy o śmierci gen. Świerczewskiego. Czy to za niego? Pyłyp, Gabła, Wojcio, Czomko byli na przymusowych robotach w Niemczech i niedawno wrócili do domu. Czemu wracali i czemu ich też wzięli tutaj na tortury? Wiem, że oni spokojnie, uczciwie żyli ze swoimi rodzinami. Czomko był jeszcze nie żonaty, a ja i Turkowski to jeszcze smarkacze i tak nas traktują. A czy jest Bóg miłosierny sprawiedliwy i czy to wszystko widzi?
W tym miejscu przerwałem pisanie moich przeżyć, które zbliżają się już do sprawy sądowej 13.06.1947 r. Bardzo ciężko mi dalej zaczynać pisanie, a wiem że muszę, bo musi pozostać po mnie ciernista historia.
Dzisiaj, 03.06.1996 r. gorący dzień jest trudny do pisania, dużo pracy w muzeum, przygotowania do muzealnego święta "Od Rusal do Jana". Przyjechał też mój brat Dzian z Kanady z żoną. Przerwa w pisaniu była konieczna, chociaż nie lekko było mi to zrobić, bo planowałem wydać te wspomnienia w 50 rocznicę wysiedlenia, a to mi się nie udało.
Czuję, że jak dożyję, to moje wspomnienia ukażą się na moje 70 urodziny, tj. 28.06.1999 rok. Póki mogę i starczy mi sił to piszę. Jest to mało znana historia życia narodu, rodzinnego i osobistego. Z tym bólem nielekko iść do grobu. A różnie może być.
Jak ciężko mi zacząć opisywać dalej swoją drogę bólu, smutku, żalu. Bo to wszystko nie do uwierzenia, co mogli kaci z nami dalej robić. A my wierzyliśmy w nich, w ruskich braci, że nas wyzwolili, wygnali Niemców i że będzie lepsze, normalne życie. A co było z nami to już trochę czytelniku przeczytałeś, a resztę się dowiesz w dalszej części.
Czekaliśmy braci ze wschodu, jak zbawicieli, że nas uwolnią spod niemieckiej okupacji, wierzyliśmy, że będzie nowa Polska, pięknie nazwana "ludowa" i dla nas dająca swobodę. Kto mógł przypuszczać i wierzyć, że Łemków wygonią z ojczystej ziemi i domów w nieznane na wschód i zachód.
Wracam jednak do bardzo przykrych wspomnień na UB w Jaśle. Stąd wzięli do Jaworzna Teodora Gabłę, Fyłypa Pyłypa, Teodora Czomkę. Nas trzech zostawili i na drugi dzień, chyba 08.06.1947 r. zawieźli do Rzeszowa, bo nas oskarżali o posiadanie broni i pomoc UPA. Ja szczerze powiem, że pierwszy raz byłem na śledztwie i w przygotowaniu do sądu. Co podpisywałem, kiedy mnie bili, nie wiem i nie pamiętam. Jak się bronili sąsiedzi Wojcio i Turkowski tego też nie wiem. Jakoś nigdy nie wspominali o karabinie, jaki zapisali na Turkowskiego i na mnie.
Bardzo żałuję, że my nigdy o tym bliżej nie rozmawialiśmy, nie opowiedzieliśmy sobie. Jakoś ten temat omijaliśmy może i dlatego, że każdemu z nas z oczu ciekły łzy i ogarniał nas żal na wspomnienie o tym, jak niewinnie nas męczyli i jak zmarnowali nam młode lata życia już po przeżyciu wojny.
Do Rzeszowa przywieźli nas pociągiem chyba po południu, już dokładnie nie pamiętam. Na sali, gdzie nas umieszczono, było 25 więźniów.
Sala 21 - nazywali ją stodołą. Wśród więźniów był ksiądz greckokatolicki rodem ze Smolnika koło Przemyśla. Mówił, że była to ostatnia nasza parafia przy akcji "Wisła". Nazwiska księdza nie pamiętam. Blisko naszej sali była cela nr 7, gdzie więziono skazanych na karę śmierci. Wtedy nie mogłem sobie tego w żaden sposób uświadomić, że jak sądzą na karę śmierci, to musiał mieć bardzo wielką winę i że na nią zasłużył.
Na sali, gdzie nas dali, byli sami Ukraińcy, którzy byli sądzeni za przynależność do UPA. Odnosili się do nas dosyć życzliwie. Najbardziej interesowali się nami starsi więźniowie, których jeszcze pamiętam: Andryj Prokopenko z lubelskiego (Wola Ruska), Leon Horak od Przemyśla (Maczkowyci), Iwan Muryn z Mokrego i Dmytro Semanczyk ze Szczawnego.
Ich sądzili, jak nam mówili 10.05.1945 r., bo złapali ich w czasie walki UPA z wojskiem. To byli już żołnierze UPA z bronią, których nazywali banderowcami. Był z nimi jeszcze Iwan Żelizko. Andryj Prokopenko i Iwan Muryn otrzymali wyroki po 15 lat, a Leon Horak dożywocie. Iwan Żelizko chyba 10 lat. Jak dzisiaj oceniam, to Żelizko był dla nas najbardziej dziwnym - niby przyjaciel, ale trochę podejrzany. Miał wojskowe spodnie, średniego wzrostu, czarny. Najczęściej z nami rozmawiał. Nikt z nas nie chciał wierzyć, że dali nas na salę, gdzie byli upowcy, a my w UPA nie byliśmy i nie posiadaliśmy broni.
Przygotowywali nas do rozprawy sądowej. Żelizka często gdzieś zabierali, wywoływali ze sali, potem prowadził rozmowy ze mną - pytał gdzie i jak nas aresztowali, za co? Czy byliśmy w lesie i czy mieliśmy broń? Nic takiego nie było.
Kiedy wyjaśniłem i odpowiadałem szczerze, że wzięli mnie z przystanku autobusowego w Tylawie, że żadnej broni ode mnie nie wzięli i do UPA nigdy nie należałem, a bili nas strasznie już w Tylawie, potem w piwnicy na Cergowej i na UB w Jaśle. Przesłuchujący mnie pisali co chcieli, a ja nie wiedziałem co podpisuję. Wcześniej Żelizko mnie uświadomił, że lepiej nic nie zmieniać, tylko tak mówić jak zapisali wcześniej, bo jak wrócą sprawę do śledztwa to znowu będą bić i żywymi nie wyjdziemy. Lepiej więc dla nas, niech tak zostanie. Ja chłopczyna smarkacz uwierzyłem w to, bo pierwszy raz szedłem na rozprawę sądową i już wiedziałem co z nami robili i pomyślałem, że lepiej do śledztwa nie wracać a mówić nieprawdę jak zapisali.
Przyszedł dzień strasznego sądu dla nas młodych Łemków. Ja nie miałem jeszcze 18 lat. 13 VI 1947 roku wyznaczono datę rozprawy. Mama ani nikt z rodziny nie wiedzieli, gdzie nas zabrali i kiedy ma być rozprawa. Chyba o godzinie 10 rano wywołali nas z sali i zaprowadzili do sądu. Rozpoczęła się rozprawa. Odczytali to co zapisali w śledztwie. Zeznałem, że nigdy nie byłem w UPA i nie posiadałem broni, a 200 sztuk radzieckiej amunicji zapisano na mnie, chociaż jej nie posiadałem. Nie było żadnego tłumaczenia ani obrony. Pytali mnie, czy pomagałem UPA. Odpowiedziałem, że nie widziałem UPA i nie pomagałem, a jak przyszli do wsi to sami wzięli co chcieli, bo oni mieli broń.
Turkowski i Wojcio prawie nic nie wyjaśniali i nic się nie bronili. Cała sprawa sądowa nas trzech odbyła się w czasie nie dłuższym niż 10 minut. Obrońca z urzędu, młody wojskowy oficer - chyba podporucznik, powiedział że nie byliśmy jeszcze karani, w sądzie jesteśmy po raz pierwszy i poprosił o łagodny wyrok kary. Wyrok był już przygotowany - dla Wojcia 10 lat więzienia, dla mnie i Turkowskiego po 8 lat. Po odczytaniu wyroku w głowie mi się zakręciło, nie mogłem uwierzyć, że ja młody chłopak, nie mający jeszcze 18 lat otrzymałem wyrok 8 lat więzienia. Pomyślałem, że już nigdy tego nie przeżyję. Od razu pomyślałem o tym, żeby sobie odebrać życie - ale jak i gdzie.
Wszyscy na sali 21 pytali o wysokość kary. Powiedzieli nam, że to i tak łagodna kara, bo to akcja "Wisła" i sądzi grupa operacyjna "GOW Wisła", jako sąd doraźny.
Pozbawiono mnie również na 4 lata praw obywatelskich, a ja jeszcze w pełni ich nie nabyłem, bo nie miałem 18 lat życia. To było coś strasznego, z czego ja nie zdawałem sobie sprawy, bo nie wierzyłem, że moje młode życie po wojnie przestaje istnieć. Boże, 8 lat więzienia i za co? A bicie, kopanie, tortury - nie mogłem tego zrozumieć. Nie lekko w to wszystko uwierzyć.
Po rozprawie sądowej odnalazła mnie moja mama. Przekazała paczkę z jedzeniem, którym podzieliłem się z innymi, bo wszyscy byli głodni. Gdybym się nie podzielił, nazwano by mnie samolubem, a w nocy i tak by wszystko zabrali. Życie więzienne było ciężkie i straszne dla mnie młodego chłopaka. Widać taka była naznaczona mi dola. Młodzi więźniowie bardzo ciężko przeżywali swoją niewolę i ci z akcji "Wisła" i młodzi polscy więźniowie.
W smutku i bólu po cichu próbowali śpiewać znane więzienne pieśni i tworzyli nowe. Niektóre z nich do dzisiaj pamiętam:

W więziennych kamiennych murach
Ileż tam młodzieży jęczy
Czekają chwili zwolnienia
Bo ich ta niewola męczy

Od więźniów Ukraińców nauczyłem się rosyjskiej piosenki, której słowa pasowały do mojej smutnej doli. W przetłumaczeniu na j. polski brzmi ona mniej więcej tak:

Tam w sadzie przy dolinie
Głośno śpiewa słowik
A chłopiec na obczyźnie
Odosobniony od ludzi

Odzrucony, ododsobniony
Od młodych chłopięcych lat
Zostałem sam sierotą
Szczęśliwego losu mi brak

Oj umrę ja umrę
Pochowają mnie
I rodzina się nie dowie
Gdzie znajduje się mój grób

I nikt nie będzie wiedział
I nikt nie przyjdzie
Tylko wczesną wiosną
Zaśpiewa słowik

Ty kochany słowiku
Nie śpiewaj nade mną
Lecz leć w ojczyste strony
I zaśpiewaj nad oknem

Przygotowywali nas wszystkich skazanych do transportu do więzienia na pobyt stały. Nikt nie wiedział gdzie i kiedy, a wywieźć nas musieli, bo przywozili nowych więźniów. Przyszedł jednak taki czas, dnia już dokładnie nie pamiętam, ale było to po połowie lipca, kiedy wieźli nas pociągiem z Rzeszowa do Bochni, a dalej szliśmy już pieszo 8 km do Wiśnicza. Chyba wszyscy mieliśmy drewniaki i ich odgłos było słychać daleko, tak że wszyscy wiedzieli, że prowadzą więźniów. Nikt na nas nie zwracał uwagi, nie opluwał, jak to było w Jaśle. Mieliśmy silną wojskową eskortę, ale i tak nikt nie miał zamiaru uciekać, bo każdy się bał, że go zastrzelą. Ludzie byli obojętni, nawet nie patrzyli na nas, widocznie byli przyzwyczajeni do takich przemarszów więźniów do Wiśnicza.
W Wiśniczu przyjęto nas dość chłodno z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Chyba nic w tym dziwnego, bo przywieźli "banderowców". Tak w Rzeszowie, jak i tutaj, gdy nikt nie przeszkadzał, modliłem się wieczorami i prosiłem Boga o łaskę przeżycia. Cały czas krążyły mi po głowie myśli gdzie są teraz mama i brat z rodziną i gdzie ich zawieźli, jak oni żyją. Cały czas byłem przekonany, że mnie szukają i że wiedzą, gdzie jestem, skoro mama już w Rzeszowie przekazała paczkę z jedzeniem.
W Wiśniczu przez tydzień czasu nikogo z nas nie brali do żadnej pracy, był to czas obserwacji. Większość rozmawiała między sobą po ukraińsku, bo niektórzy nie znali dobrze języka polskiego. Było wśród nas kilku Polaków, nie wiem za co byli sądzeni. Był wśród nich i ksiądz rzymskokatolicki i oficer AK. Oni obydwaj często prowadzili polityczne dyskusje, ale nas młodych to nie interesowało. Myśleliśmy głównie o tym, co będzie z nami dalej, czy przeżyjemy, i ci, co mieli dożywocie i tacy jak my, którzy mieli po 8-10 lat wyroku. Mniejszych wyroków nie było.
Po tygodniu czasu zaczęli się interesować, kto co potrafi robić, na czym się zna. Paru więźniów zabrali do kuchni. Ja w dokumentach miałem zapisane "krawiec", bo tego zawodu zacząłem się uczyć po wojnie. Wśród sądzonych z naszego transportu znaleźli więcej krawców, a to: Leon Horak z dożywotnim wyrokiem, Nykołąj Markowycz - 12 lat więzienia, Iwan Stadnickyj - 15 lat, Iwan Zając - 10 lat. Oprócz Horaka, którego złapali z bronią w lesie przed akcją "Wisła", reszta była sądzona przez sąd "GOW".
Bardzo ciężko przeżywał swój wyrok Nykołaj Markowycz, niskiego wzrostu, z siwymi już włosami, bo zostawił na pastwę losu żonę i małego synka. Dość lekko przyjął wyrok Iwan Zając. Często był uśmiechnięty i nie widać było na nim wielkiego przygnębienia. Wszyscy byli radzi, że nas wzięli do pracy w warsztacie, bo już mięliśmy zajęcie i nie siedzieliśmy bezczynnie jak w klatce.
Warsztat krawiecki był dość duży, przedzielony na dwie części - krawiecki przy oknach, szewski na środku i w kącie introligator - Polak zasądzony przez sąd wojskowy za znęcanie się nad Ukraińcami i inne przewinienia; groźny z wyglądu, wysoki, małomówny.
W warsztacie krawieckim już wcześniej pracował Roman Stefanyk rodem z Jabłonicy Polskiej zasądzony na 10 lat więzienia za współpracę z Niemcami i z ukraińską policją, kiedy był kierownikiem młyna w Jabłonicy. Roman był już starszym kawalerem. Umiał szyć tylko spodnie. Głównym majstrem i dobrym specjalistą był Markowycz. Leon Horak był czeladnikiem, a ja i Zając uczniami. Przez cztery i pół roku dużo się nauczyłem, bo byłem młody i zdolny w tej dziedzinie. Z szewców pamiętam dwóch Polaków: Kuchtę i Dziubińskiego oraz Wasyla Pacułę, Ukraińca z Jarosławia, którego sądzili za "SS Galicja". Dwóch pierwszych Polaków sądzili za współpracę z Niemcami, jako "folksdojczów". Kuchta był polskim policjantem. Aresztowali ich i sądzili zaraz po 1945 r.
Wracam jeszcze myślami do dni, kiedy przywieźli nas do Wiśnicza. Jeden z kluczników wywoływał sobie parę razy wybranych więźniów na korytarz i bił ich jak sadysta. Raz wybrał Turkowskiego, mojego sąsiada z naszej trójki. W pierwszym tygodniu odwiedził nas i kontrolował salę sam naczelnik więzienia, którego nie pamiętam ani z nazwiska, ani z imienia. Wszystkich nas ustawili w szeregu. Naczelnik przyjrzał się Turkowskiemu i polecił mu wystąpić, uderzył go dwa razy po twarzy wypowiadając następujące słowa: "tyś typowy prawdziwy banderowiec". A chłopak Bogu ducha winien, tylko był czarny, nieogolony. Takich wybrał jeszcze dwóch.
Kierownikiem warsztatu był bardzo uczciwy strażnik. Niewielki wzrostem i szczupły. Nigdy nie krzyczał, nie kłócił się i nie dokuczał. Trochę znał się na krawiectwie i czasami doradzał interesantom i nam. Jeść dawali nam lepiej. Praca trwała od godz. 8-mej do 17-tej z godzinną przerwą na obiad. Niedziele były wolne. Jedni czytali książki, inni grali w szachy i tak mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Przeważnie w soboty zabierali nas do kąpieli. Najgorsze i bardzo niekulturalne przeżycie to był "kibel" - chociaż naczynie to było chlorowane to i tak na małej sali zawsze było czuć. Była to pozostałość jeszcze z austriackich czasów, a potem z czasów Polski i niemieckiej okupacji.
Dawny klasztor, a potem więzienie w Wiśniczu, uważano za ciężkie więzienie, podobnie jak Montelupich w Krakowie, we Wronkach i Goleniowie, gdzie przebywało najwięcej więźniów z akcji "Wisła".
Mama moja już wiedziała, że jestem w Wiśniczu i przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżała w odwiedziny. A odwiedziny były krótkie, prawie bez rozmowy. W sierpniu 1947 r. mama przekazała smutną nowinę, że dziadek Mychał Macek - ojciec mamy zmarł 27 08 1947 r. Miał 68 lat. Kosił trawę na "Pastiwnyku", zgrzał się, zesłabł i na pewno położył się na ziemi, żeby odpocząć. Dostał zapalenia płuc i zmarł kilka dni później. Opowiadała mama, że dziadek bardzo przeżył moje aresztowanie, wysiedlenie i to go bardzo przygnębiło i osłabiło. A był to żołnierz austriackiej armii, później jeniec wojsk rosyjskich, bo przydzielony był na wschodni front i do niewoli wzięli go na Węgrzech. Przeżył w Rosji rewolucję i jeszcze w mundurze wrócił do domu w 1918 r. Jakoś go już nie zabrali do legionów Piłsudskiego. Kiedy służył w wojsku austriackim, opanował trochę mowę niemiecką; potem jak niemieckie wojsko pchali w 1941 r. na wschód, odziały tych wojsk kwaterowały i u nas. Pamiętam ich grube konie. Były to konie nie dla kawalerii pod siodło, lecz do transportu. Starsi wiekiem niemieccy żołnierze kręcili głowami i mówili pradziadkowi, że pchają ich na zagładę, na śmierć, że Rosja wielka i tej wojny nie wygrają. Mówili to w sekrecie przed oficerami i młodszymi żołnierzami. Już wtedy pradziadek Kukieła, dziadek Macek i sąsiad Wojcio rozmawiali ze sobą i przewidywali, że Niemcy tę wojnę rozpoczętą najazdem na Polskę w 1939 r. przegrają. I chociaż zajęli Austrię, Czechy, Słowację i Francję to nic to dobrego nie wróżyło. Trudno mi zapomnieć rozmowy tych dwóch staruszków, ich spokojne, życzliwe charaktery.
W Wiśniczu nastała zima 1947 r.. Ogrzewanie było dosyć dobre. Moja odzież zniszczyła się, głównie koszula i spodnie od bicia. Dali nam więzienne drelichowe ubrania popielatego koloru, okrągłe czapki bez daszków i siwe kurtki. Starsi więźniowie, którzy już wcześniej tam siedzieli, nosili niemieckie bluzy wojskowe. Tak unormowane sprawy dawały nadzieję na dalsze życie. Każdy bał się tylko choroby. W głowie tkwiła jednak kara 8 lat więzienia zamiast najpiękniejszej młodości. Po zimie nadeszła pierwsza więzienna wiosna. Kiedy cudownie świeciło słońce, bolało mnie serce - dlaczego ja w tych murach, za co, za jaką karę. Przez zakratowane okno patrzyłem jak chodzą ludzie, jaki dla nich miły świat, a ja chłopak po przeżyciu wojny marnuję życie w więziennych murach Wiśnicza.
Często rozmawiano o amnestii, że nas prędzej wypuszczą, że coś się zmieni i w naszym życiu. Słońce latem tak pięknie świeciło. Letni czas był bardzo ciężki do przeżywania tej tragedii.
Jesienią, na początku roku szkolnego, zapisałem się do szkoły, bo nie miałem ukończonych 7 klas i nie byłem mocny w mowie ani piśmie z języka polskiego. W szkole w Dukli uczyli nas po ukraińsku, co dla nas Łemków też nie było łatwe. A to, czego uczyli w Zyndranowej po polsku, chyba jedną godzinę w tygodniu, było za mało. W Wiśniczu z wyróżnieniem ukończyłem 7-mą klasę.
Dosyć dokuczliwym oficerem, chyba politycznym, był chorąży Filipek. Często przychodził do warsztatu, patrzył na nas groźnie. Mówili niektórzy więźniowie, że chorował na suchoty. Nosił oficerską czapkę, przedwojenną rogatywkę. Raz zawołał mnie na rozmowę w sprawie listu od mojego ojca z Kanady. Ojciec, jak mógł tak pisał po polsku, chociaż polskiej mowy prawie nie znał. W liście pisał, że napisze prośbę do władz w Warszawie o zwolnienie mnie i że wysyła paczkę z jedzeniem. Wśród innych rzeczy wymienił "będzonkę". Pan Filipek pyta dość groźnie, co to za nazwa, co to za jedzenie "będzonka". Wyjaśniłem, że chodzi o wędzonkę - wędzony boczek i słoninę. Było to wtedy, gdy mama i brat pojechali do ojca do Toronto w Kanadzie.

Ciąg dalszy już wkrótce

Tytuły następnych rozdziałów:
Rozstanie z rodziną
Służba wojskowa w 13 batalionie górniczym
Działalność kulturalna i obrona praw Łemków
Prowokacyjne aresztowanie i nowy sąd
Przyjazd ojca
Działalnoć kulturalna w latach 1960-1970
Założenie rodziny i budowa domu
Moje uniwersytety
Wyjazd do Kanady
Nowe przygody sądowe
Budowa i zniszczenie pomnika
Budowa cerkwi - pomnika
Moje jubileusze
Część I-sza
Część II-ga
Część III-ia
Część IV-ta
Część V-ta
Część VI-ta


beskid-niski.pl na Facebooku


 
3071

Komentarze: (0)Dodaj komentarz | Forum
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.

Imię i nazwisko:
E-mail:
Tekst:
Suma liczb 9 i 8: (Anty-spam)
    ;


e-mail: bartek@beskid-niski.pl
Copyright © 2003 - 2016 Wadas & Górski & Wójcik
Wsparcie graficzne: e-production.pl
praca w Niemczech|prosenior24.pl
Miód
Idea Team
Tanie odżywki
Ogląda nas 13 osób
Logowanie