• Kermesz - fragment książki "Od Magury po Osławę"
  • "Opowieści galicyjskie" - fragment

"Życie Łemka"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Kasarnia powodem dramatu"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Ginąca natura"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Chmury i słońce nad Łemkowyną"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta

 

/ Łemkowie / Wspomnienia, opowiadania, relacje / Część IV-ta
 

GINĄCA NATURA (część IV-ta)

Leszek Hrabski (autor wspomnień)

Jesteśmy od kilkunastu lat, na progu ginącego świata, i boję się, że jeszcze trochę, a w naszej pamięci zamaże się i nam seniorom, istnienie wielu wsi i przeuroczych zakątków Łemkowszczyny. Następne pokolenia nie wybaczą nam, że nie przekazaliśmy im przynajmniej skromnych opisowych obrazów, naszej małej ojczyzny. Wieś Wilśnia, bo o niej chcę kilkanaście stronic napisać, już nie istnieje tak jak i wiele dziesiątków innych wsi łemkowskich Beskidu Niskiego.
Początek tej smutnej historii, powziął się od pamiętnej bitwy stoczonej pomiędzy dwoma wielkimi armiami świata w 1944 roku to jest, wyzwoleńczą Armią Radziecką i pokonaną Armią Hitlerowską. Następną zasadniczą przyczyną zamierania wielu wsi, stał się proces wysiedlania ludności do byłego Związku Radzieckiego i na Zachodnie Ziemie Polski. Szczegóły opiszę w zasadniczym temacie. Byłem tego naocznym świadkiem. Wtedy miałem 12 lat i byłem mieszkańcem Smerecznego


Schyłek okupacji

Mieszkańcy Wilśni mieli mniej bezpośrednich kontaktów z Niemcami aniżeli ludzie na innych wioskach. Bez wątpienia pomogło im lżej przeżyć te trudne czasy okupacji.
Drogą kołową do Wilśni dojazd był ciężki. Wojskowi i żandarmeria, którzy służyli Niemcom, poruszali się po terenie samochodami, dużymi konnymi bryczkami i w ostateczności rowerami. Na piesze wędrówki ochoty nie mieli.
Do Wilśni żadnym z wymienionych wyżej pojazdów dojechać się nie dało, za wyjątkiem małym górskim wozem.
Dlatego też z Wilśni, na przymusowych robotach w Niemczech było około 10 młodych osób, którzy wyjechali zaraz na początku 1940 roku z zamiarem zarobku i powrotu po dwóch lub po trzech latach. W tym byli wywiezieni i przymusowo. Niestety z Niemiec powrotu już nie było, o czym przekonało się tysiące, tysiące ludzi.
Ci co dorastali w wieku powyżej 16 lat, przez cały okres okupacji ukrywali się z dobrym skutkiem w lasach. Żartowali sobie z okupanta, że w Wilśni między chałupkami, można szybciej złapać żywego zająca a niżeli młodego człowieka.
Za realizację innych nakazów na rzecz okupanta, życiem odpowiadał sołtys, dlatego tutaj oporu ludzie nie stawiali. Wszelkie kontyngenty, szarwarki konne, czyszczenie ze śniegu dróg, wykonywali bez zastrzeżeń. Zaś w pojedyńczych przypadkach, kiedy narazili się okupantowi będąc na drodze publicznej bądź w mieście, wtedy konsekwencje były równe jak dla wszystkich. Przypadków takich było multum.
W ostatnim roku okupacji, armia niemiecka ponosiła totalną klęskę na frontach wschodnim i zachodnim. Wściekłość przegranej, odbijali sobie na niewinnej ludności cywilnej. Do ostatniej chwili Hitlerowcy, realizowali swoje zbrodnicze plany. Pod koniec 1943 i na początku 1944 roku, zabierali po wsiach z domów od rodzin, osoby niesprawne fizycznie i upośledzone umysłowo. W przypadku Wilśni takich osób ułomnych fizycznie i umysłowo było trzy. Rozważając ten przypadek w sensie zdrowotności ludzi, więc na 400-stu mieszkańców we wsi, stanowiło to nie cały 1 % do liczby ogólnej mieszkańców. Wyrażając to językiem prostym, w górskich miejscowościach rodzili się ludzie zdrowi. Myślę że zawdzięczać tą sytuację należy nieskażonemu środowisku; czystej mineralnej wodzie, czystemu powietrzu i ekologicznie zdrowej żywności.
Osoby te zwabione zostały podstępnie przez władze okupacyjne do sołtysa, że zostanie im wręczona pomoc w zakresie ciepłej odzieży i dietetycznej żywności. Byli nimi: Dorka 18-to letnia dziewczyna małego wzrostu, sprawna fizycznie i umysłowo. W gospodarstwie pasła gęsi. Trzydziestoletni Mikołaj i jego matka, mało rozwinięci umysłowo, oboje wykonywali każdą pracę u gospodarzy, pochodzili z Olchowca, Michał "Byndas" i starsza kobieta.
Gdyby nie podstęp pod pojęciem pomocy, nikt dobrowolnie na śmierć by ich nie wydał. Potem rozkazano ich dowieźć do gminy furmankami. Tam był punkt zbiorczy gdzie wsadzono wszystkich na samochód i powieziono na Lipowicę w okolice Kamieniołomu. Czekał już na nich pluton egzekucyjny. Po wysadzeniu z samochodu, jeden z mężczyzn podjął próbę ucieczki do lasu. Jednak ucieczka mu się nie powiodła po kilkudziesięciu krokach zwaliła go na ziemię kula z maszynowego karabinu. Zrodziło się pytanie czy tym uciekinierem nie był Michał ? Na tym miejscu ROZSTRZELANO ich WSZYSTKICH a TAKŻE I MICHAŁA "BYNDASA".
Zanim do tego doszło on przez cztery lata dla nich solidnie i z dobrym pożytkiem pracował. Byndas już jesienią w 1939 roku, rąbał razem ze Sereczanami drzewo, dla niemieckiej jednostki pogranicznej, którzy zakwaterowali się w szkole w Smerecznym w liczbie około 15 żołnierzy. Przez okres co najmniej jednego roku, żołnierze nie wiedzieli, że on przebywa w lesie. Znali go jedynie od strony człowieka pracowitego, ponieważ prawie każdego dnia u kogoś przerąbywał drzewo na podwórku. Zawsze go widzieli. Miarkowali, że jest umysłowo upośledzony, ale pożyteczny bo pracuje i w zachowaniu spokojny, stąd nie zaczepiali go. Za pośrednictwem sołtysa wsi, wołali go do robienia porządku wokół swojej placówki i tak samo do przerąbywania drzewa. Za każdym razem otrzymywał u nich całodzienne wyżywienie, a na koniec dnia bochenek chleba i papierosy, które uwielbiał palić. Kiedy byli już całkowicie obeznani z jego sytuacją materialną i ułomnością umysłową, zabawiali się z nim dla żartów, które polegały na wywołaniu u niego strachu albo jak kto woli lęku. Jednego razu kazali mu zdjąć spodnie i ubrali go w damskie rajtuzy. Dali mu znak, że ma uciekać pod górę do lasu. W tym czasie, dwóch żołnierzy repetowało karabiny do strzału. Na trzask ryglowanych zamków, "Byndas" rwał pod górę z taką siłą, aż kamienie spod pięt pryskały. W takich dziecinnych akcjach, robili sobie z niego ubaw. Inne sztuczki jakie ich bawiły, to dolewali mu do kawy alkohol i też kazali mu uciekać do lasu. Po kilkudziesięciu metrach padał na ziemię jak snop. Albo dawali mu do wypalenia za jednym razem dwa cygara, po nich też się zataczał. W każdym bądź razie nie odbijało się to na zdrowiu Michała, był on odporny na to jak stal, a nawet w jakimś sensie jego samego to bawiło. Ci go nie krzywdzili, bawili się jego siłą, wytrzymałością, jego zręcznością przy pracy. Raczej dawali mu jeść, czasami coś do ubioru, przeważnie ciepłe kalesony, ciepłą podkoszulkę, jakiś sweter, stare buty i tp. Może niektórzy uważali go za nieszczęśliwego współczuli mu. Brutalnego, mściwego zachowania z ich strony na jego osobie nie było. Podziwiali jego odwagę za samotność w lesie, jego siłę, że nie zawsze bywa najedzony, no i zdrowie, że przebywa ca-ły czas w zimnym i nie choruje. Dyskutowali nad tym, ile człowiek przebywający w skrajno-ludzkich warunkach może wytrzymać. W ich oczach był on raczej wyjątkowym odpornym egzemplarzem.
Śmiertelna egzekucja wykonana na "Byndasie" była długim tematem w Wilśni i w Smerecznym, w sensie jako za nieodżałowanym człowieku. Człowieku który bardzo solidną i użyteczną pracą na swoje utrzymanie zarabiał. Ten jakże smutny epizod o silnym i kiedyś zdrowym chłopcu, o imieniu Michał, zakończę taką własną refleksją.
A może po tym nieszczęśliwym wypadku jaki przydarzył się jemu w młodym wieku, wystarczyłaby kilkutygodniowa psychoterapia, aby go wyciągnąć z psychicznego załamania. Może uniknąłby w ten sposób zbójnickiego imienia "Byndaś". Ale cóż konsekwencja jego losu była następująca; biedna wieś, biedna rodzina i bieda bez lekarza. Myślę, że ta sentencja oddaje obraz czasom przedwojennym. Smutna to rzeczywistość, ale prawdziwa, niestety taka ona była.
Pomimo ciężkich przeżyć jakie dotykały codziennie ludzi, życie toczyło się dalej, choć często pod wielkim strachem o spokojne przeżycie do dnia następnego. Pomimo bezradności ludzkiej trzeba było żyć, pozostało jedynie zachować większą czujność przed czyhającym niebezpieczeństwem w ostatnim roku okupacji.
Chwilami przyroda choć była ostra, zapewniała ulgę w zmartwieniach. Akurat tej zimy Bozia nie poskąpiła śniegu i związanych z nim zamieci. Na przełomie stycznia i lutego spadło go ogromnie dużo. W ciągu jednego tygodnia nasypało warstwę o grubości około dwóch metrów. Na dodatek towarzyszące temu zjawisku wichury, nawiały tak grubych zasp, że w niektórych miejscach zrównywały się one z wierzchołkami dachów. Sąsiedzi między chałupkami przekopywali do siebie śnieżne tunele. Przekopywano się także do studni, do potoku, aby zabezpieczyć siebie oraz inwentarz w wodę. Pod zwałami śniegu, obłamywały się gałęzie z drzew, przewracały się nawet całe jodły. O tak ostrej zimie starzy ludzie mówili, że zapamiętano podobną przed stu laty. O wydostaniu się ze wsi, nie było najmniejszej dyskusji, nawet i na nartach. Ten straszny żywioł, zaczęli ludzie opanowywać dopiero przy pierwszej odwilży, która nastąpiła po kilku dniach. W pierwszym rzędzie odkryto przejazd przez wieś, a następnie podjęto próbę utorowania ścieżki dla pieszych w kierunku wsi Smereczne. Ciężka harówka wszystkich zdolnych do pracy ludzi, trwała przez kilka dni.
Dla domowej kuchni brakowało już soli a także nafty na oświetlenie mieszkania. Ten pierwszy kontakt, ze wsią Smereczne, akurat okazał się mniej zbawienny, bo zaraz dnia następnego doręczono sołtysowi Wilśni, nakaz gromadzenia ludzi do odśnieżania drogi do Smerecznego a następnie do Tylawy. Ta decyzja wynikała z potrzeb strategicznych, niemieckich jednostek pogranicznych, które rozmieszczone były od Barwinka poprzez Smereczne, Olchowiec, Ciechanię i td. w kierunku Krynicy. Od tej pory przez kilkanaście dni od rana do nocy, trwała walka z zaspami śnieżnymi aż do całkowitego usunięcia.
Najgorliwiej przy ich przekopywaniu pracował Mikołaj. Dopiero po przewaleniu zasp, rodziła się nadzieja przedostania się do dziewczyny na czwartą wieś do Trzciany. Było to jego marzenie od kilku tygodni. Dlatego szuflował bez wytchnienia. Każdy odkryty metr drogi, przybliżał mu upragnioną wizytę u Hani. Ciężko pracując nie odczuwał zmęczenia. Wieczorami angażował się do mobilizowania wszystkich do pracy. Chodził od domu do domu, przekonując każdego, że jeśli tej roboty nie wykonamy, to do wiosny stąd nigdzie się nie wydostaniemy. Dalszą niekorzystną dla nas konsekwencją będzie, że wpadniemy w duże opóźnienie wywozu drewna, a przede wszystkim drzewa zarobkowego. Dzięki takim argumentom, do oczyszczenia drogi na odcinku Wilśnia - Smereczne, wychodzili z każdego gospodarstwa kto żyw, młodzi i starzy, chorzy i słabi. Nikt się nie uchylał ani nie szczędził wysiłku. Każdy metr odśnieżonej drogi, dla Mikołaja był wielką radością.
Natomiast na kolejny odcinek drogi, biegnący z Tylawy na Smereczne, poszły jedynie osoby starsze i dzieci poniżej 15-tu lat życia. Tym osobom nic nie zagrażało. Ci naznaczeni do wywozu na roboty do Niemiec, już nie ryzykowali pokazać się na oczy nikomu. Stamtąd mogłaby ich w każdej chwili zgarnąć gminna policja bez najmniejszego wahania. Trzymanie się swojej wsi, zapewniało im gwarancję obronienia się przed wywiezieniem. Zresztą nie warto było ryzykować kilka miesięcy przed końcem wojny. A że taki się do nas zbliża, wiedziało już nawet każde dziecko.
Od kilku miesięcy dochodziły wiadomości z różnych stron świata, o załamaniu się niemieckich sił militarnych na wszystkich frontach. Armia Radziecka milowymi krokami zbliżała się do ziem polskich. O tym także świadczyła obecność i siła partyzantów w pobliskich lasach.
W przedostatni wieczór, Mikołaj nie wyszedł z domu na wieczorki z kolegami, gdzie miejscowe dziewczyny przędły len i wełnę. Rozmyślał już o spotkaniu. Miał bardzo wiele jej do przekazania. A choćby i to, że bardzo się za nią stęsknił, że bardzo ją kocha, no i wreszcie to, że ma aprobatę rodziców do pod-jęcia decyzji o wspólnej ich przyszłości. Zresztą był też przekonany, że Hania ucieszy się bardzo jego obecnością, a także czeka na jego zwierzenia. Niewątpliwie tym wszystkim, sprawi jej wielką radość i wspaniały prezent. Jeśli przez czas jego nieobecności nikt inny jej w głowie nie namieszał, napewno radość ze spotkania będzie jednakową emocją ich obydwoje. Ta noc przed wizytą także okazała się być długą, nie przespaną, przez Mikołaja, raczej utopioną w myślach i marzeniach. I nie dziwmy się młodemu chłopcu, bo od ostatniego spotkania z dziewczyną, upłynęło już ponad 3 miesiące. On jako dorastający młodzieniec od kilku lat, przyzwyczajony był także, do częstych kontaktów z miastem i ludźmi. A tu nagle posypało, jak na wielką złość.
Nigdy tak długo nie byli odcięci od świata, z powodu śnieżnych opadów. Po inne lata, dawali sobie radę w sposób prosty. Zaprzęgali do dziesięciu sań po jednej parze koni i jechali jeden za drugim na tak zwane przetarcie drogi. Bywało, że tylko w nielicznych przypadkach przekopywano kilkumetrowe odcinki zasp. Cała taka operacja od Wilśni do Tylawy trwała parę godzin. W dniu następnym mógł każdy pojedyńczymi saniami jechać wygodnie do Tylawy a stamtąd dalej gdzie kto chciał.
Warto jednak zaznaczyć, że w tą zimę pejzaż był przeuroczy. Gruba warstwa śniegu utworzyła fantazyjny krajobraz. Niegdyś głęboka dolina wsi, wypełniona została białym puchem, a jej nie wysokie garby, pofalowane były jak rozkołysane morze. Przy jasno błękitnym niebie i nocy księżycowej, można było wyobrazić sobie, horyzont niespokojnego Oceanu. Czasami z czarnego punkciku, wydostawał się snop niebieskiego dymu. I właśnie tylko ten jeden charakterystyczny znak, mógł zaprowadzić nas do przykrytej śnieżną bielą wsi. Po tej wyjątkowej zimie, dużo wrażeń i niezapomnianych ciekawych chwil, zachowały na kilka lat dzieci, które dobrej okazji nigdy nie przegapiały. Szczególnie w tym roku wykazali dużą ochotę w drążeniu w zaspach głębokich pieczar. Trzeba przyznać, że były tak piękne i profesjonalnie wykonane jak u Eskimosów. Podziwiali je nawet starsi ludzie, skąd u nich wzięło się takie wielkie doświadczenie. Te wytworzone przez dzieci piękne dzieła, wzbogaciły krajobraz wsi.
U Mikołaja w domu, zegara nie było. To też starym zwyczajem oczekiwał on w łóżku aż zapieje kogut. Czekał, czekał i jednocześnie spoglądał w okno, ale czas tej nocy, jakby w miejscu zawisł. Czasami podniecał się nerwowo zadając sobie pytanie, czy ten kogut zamarzł na grzędzie? Czy wczoraj nie nadziobał się ziaren i zaniemógł ? Czemu on nie pieje, co się z nim dzieje. To czekanie, to zaglądanie, przekształcało się w torturę. Podchodził nerwowo do okna i sam sprawdzał, ale niewiele mu to pomogło, bo przed oknem była tak wysoka zaspa, że i w środku dnia nie wiele było widniej. Wracał do łóżka i nie kładł się do leżenia, ale przyjmował pozycję siedząco-wyczekującą. Denerwując się, zapominał chwilami co najdroższej miał powiedzieć. Myliły mu się kolejności spraw. I nareszcie, kogut zatrzepotał skrzydłami i ochrypłym głosem zapiał tak niemrawie jakby mu ktoś zaciskał gardło. Mikołajowi wystarczyło i tyle, aby szybko wciągnąć spodnie na tyłek, wzuć buty i ruszyć do karmienia i czyszczenia koni. Tempo pracy, narzucił sobie tak duże jak nigdy dotąd. Zgrzebłem i szczotką energicznie pociągał wzdłuż konia raz pod sierść drugi raz przygłaskiwał ją do skóry i kontrolował okiem, czy przynosi to oczekiwany efekt. I tak pociągał w jedną i drugą stronę dziesiątki razy, aż wyprostowała się sierść i gładko położyła na skórze konia. Przyciskanie zgrzebła do grzbietu, czy końskiego uda, wymagało dosyć dużego wysiłku, bo choć były one małe, to jednak sierść na nich była długa, wełnista i pokręcona. Koniki były stepowej urody, jeśli się nie mylę rasy "huculskiej". Mikołaj pociągając zgrzebłem i na przemian szczotką, co i raz rękawem wycierał pot ze zmęczonej twarzy. Pragnął za wszelką cenę, zaprezentować się u przyszłych teściów od jak najlepszej strony. Brał pod uwagę maksymę, że wygląd u gospodarza koni daje o nim cały wizerunek.
Jego tak staranne przygotowywanie się do drogi, najszybciej dostrzegła babcia, która szybciutko zabrała się do robienia pierogów, aby wyjechał z domu dobrze najedzony. Chociaż nie całkowicie wiedziała dokąd się wybiera, ale świadoma była tego, że wyjazd choćby tylko do Dukli, zabierze mu cały dzień czasu.
Kiedy Mikołaj po obrządku wrócił do mieszkania aby wdziać na nogi grube wełniane skarpety i sukniane spodnie, babcia Tekla wkładała pierogi do wrzącej wody. Ża paręnaście minut podała mu je na stół. Siadając do stołu, nie zdradzał jeszcze babci do jakiej podróży się wybiera. Dopiero kiedy wmłócił całą michę, pochylił się nad staruszką i powiedział: "Boże wam babciu zapłać, za syte śniadanie". Postanowiłem dzisiaj odwiedzić moją narzeczoną w Trzcianie. No widzisz synku jak dobrze utrafiłam. Tylko żebyś u niej za dużo nie jadł, pamiętaj o honorze, żeby po gościnie ciebie i nas nie omawiali za wychowanie. No jak bym miał nie pamiętać o tradycji, babciu...!
Mikołaj zaprzęgnął koniki do sań i zadowolony odjechał.
No właśnie, gościna u Łemków polegała na tym, że kosztowano każdej potrawy, jaką stawiali na stół, aby tylko nie najadać się bez umiaru. Zjadanie wszystkiego do końca co gościowi podawano, było nie umstwem i wstydem. Ja sobie przypominam czasy z końca lat trzydziestych, to gościna była zwykłą rytualną ceremonią. Goszczono się przeważnie dobranymi słówkami i wirtualną grzecznością. Co prawda gospodyni stawiała na stół wszystko czym dysponowała. A były to produkty domowych zapasów np. chleb, masło, ser, mleko, śmietana, czosnek, miód, jeśli miała własny. Przy tym gospodarze często zachęcali do poczęstunku takimi słowami; "Drodzy nam goście ta jedzcie, ta nie goście się łem jedzcie, ta tak dawno u nas nie byliście". Zaś goście na to: "Ta Boże wam zapłać, ta my jemy, ale my nie jesteśmy głodni". Takie kokietowanie się nawzajem, trwało od początku aż do końca spotkania.
Na pożegnanie goście w podzięce wypowiadali słowa: "Zostawajcie zdrowi, a Boże wam zapłać za gościnę" Na to gospodarze: "Idźcie z Panem Bogiem. Ta gościna była słaba, a wy bądźcie zdrowi i mocni. "
Nie byłbym do końca w zgodzie z prawdą, jeśli bym tego dalej nie objaśnił; A więc, nie miało to nic wspólnego ze skąpstwem, ani z przezornością, po obydwu stronach, a jedynie ze zwyczajną skromnością, która pochodziła z bardzo odległych lat .
W tym czasie o których ja wspominam powyżej, tamten obyczaj był już w stadium końcowego zaniku. Z tak prezentowaną ceremonią można było się jeszcze spotkać u ludzi w wieku późnej starości. Młode pokolenie, już naśmiewało się z naiwnej wstrzemiężliwości, a raczej wcinali wszystko co było najlepsze przed nimi.
Ja myślę, że korzenie tej kurtuazji miało swój właściwy sens w czasach, kiedy w domu było dużo dzieci, a mało zapasów. Ale było to wtedy, kiedy w małżeństwie zachowywano przykazania duchownych, wskutek czego, rodziło się piętnaścioro lub siedemnaścioro dzieci.
Tymczasem Mikołaj kontynuował jazdę poza Wilśnią już dwie godziny. Nie była ona taka łatwa. Przez ten czas, nie przejechał nawet połowy drogi. Tunel śnieżny po którym przesuwały się za konikami sanie, był wąziutki, miejscami nie przekraczał dwóch metrów. A w tych miejscach wysokość ścian po obydwu stronach drogi, przekraczała wzrost wielkiego mężczyzny. Koniki krocząc obok siebie, wciąż kopytami przebijały grubą warstwę śniegu wpadając po kolana. Aż ze zmęczenia cała ich powierzchnia ciała zaparowana była potem. Zaś powiew mroźnego wiatru z górskich potoków, natychmiast pokrywał je biało-srebrzystym szronem. Aby im ulżyć, Mikołaj większą część drogi, szedł za saniami pieszo. Czasami zatrzymywał je i zgarniał z ich grzbietów kryształowe kulki lodu. Idąc za nimi co i raz z pod grubej czapy, kierował wzrok w stronę koni i niezadowolony pomrukiwał sam do siebie, że chyba trochę za wcześnie wybrał się w tą trudną zimową drogę. Długi jesienno-zimowy postój koni w stajni, szybko odbił się na kondycji i ich nie rozprężonych mięśniach. Choć bardzo litował się nad zwierzętami, to jednak zawracać nie miał zamiaru. Postanowił nawet kosztem dużego wysiłku dotrzeć właśnie dzisiaj do obranego celu.
Droga główna w Tylawie do której dojechał, okazała się w sam raz pod sanie. Tutaj koniki poczuły twardy grunt pod kopytami i same ruszyły truchcikiem. No dzięki ci Panie Boże, przeżegnał się Mikołaj i pomyślał, teraz to już tylko jedna godzina i będę na upragnionym miejscu. Usiadł sobie wygodnie, na nogi naciągnął końskie okrycia i zastanawiał się jak przywitać się z Hanią. Czy tylko przez podanie ręki, czy także pocałować ją w policzek, czego bardzo pragnął. Ale ta forma jeszcze nie była przez wszystkich akceptowana i Hania może się zawstydzić. Był to dla niego nie lada dylemat. Z jednej strony bardzo pragnął ją przytulić i pocałować, ale także bardzo zależało mu na tym, aby ją nie zawstydzić przy rodzicach. A może jednak na oczach rodziców, nie przeginać "pałki"? Może całusa ukradnę, jak wyjdziemy na zewnątrz mieszkania? To przyjemne rozmyślanie w czasie lekkiego truchciku, skróciło mu drogę i ani się obejrzał, jak trzeba było zjeżdżać z drogi głównej na polny wygon, który prowadził na jej podwórko. Przez podwójnie szerokie okno, jakie było wizytówką tego domu, widział już przesuwające się cienie w niskim mieszkaniu.
Serce Mikołajowi zatikotało, adrenalina podniosła się, a ręce zrobiły się mokre jak po umyciu. Nawet i policzki z radości mu poczerwieniały na kolor ćwikłowego buraczka. Wjeżdżając na podwórko, wpatrywał się Mikołaj raz w okno drugi raz w wejściowe drzwi. Chwilowy bezruch, wywarł na nim wrażenie jakby w tym domu zamarło życie. Zaniepokoił się tym mocno. Próbując uwiązać lejce do sań, w tym momencie w drzwiach, ukazała się sylwetka przyszłej teściowej. Spoglądając na Mikołaja, próbowała pohamować swój ból, jednak ten okazał się być silniejszy. Zasłoniła obydwoma rękami twarz i huknęła głośnym płaczem. Zbliżając się do niego, wydusiła z siebie kilka słów: Hanię trzy dni temu zabrała policja i wywieźli ją do Niemiec. Zrobili to podstępnie, wcześnie rano, kiedy jeszcze spała.
Po policzkach Mikołaja, przemknął straszliwy prąd, zrobiło mu się gorąco, po małej chwili ściągnął z głowy czapkę zakrył nią twarz i zalał się łzami. Z tak zakrytą twarzą pozostał na saniach długą chwilę. Wiadomość, że nie spotka się z Hanią przeszyła go jak kula z karabinu. Przeżywał to ciężko. Nie mógł odżałować, że nie zdążył tych zasp odwalić, o kilka dni wcześniej. Wypłakał się więc do czapki i próbował wstać aby się dowiedzieć jakie okoliczności zaszły, że ją zabrano. Odrywając tyłek od siedzenia, nie mógł uwierzyć, że nie może ustać na własnych nogach. To był dla niego cios paraliżujący. Zabrano mu to, co tak bardzo kochał przez ostatnie trzy lata.
Ranek tego dnia, jak i cały dzień, okazał się bezwietrzny, bezchmurny i słoneczny. Temperatura jak na początek marca, była lekko poniżej zera. Zawsze o tej porze roku, sople ze słomianych strzech, wydłużały się aż do ziemi. To dzięki temu, że dnia przybyło już ponad 3 godziny w stosunku do najkrótszego w grudniu. Ale jednak, największą rolę odgrywały tu promienie słoneczne, które z każdym dniem stawały się cieplejsze. Nie cieszyli się z tego stanu rzeczy gospodarze, bo sople niekiedy ważące ponad 2 kilogramy, urywały słomę ze strzechy pozostawiają widoczne wyrwy, co w dalszej konsekwencji wymagało szybkiej naprawy.
Po wyjeździe Mikołaja z domu, niebawem zjawił się miejscowy cerkiewny Bugiel, zwany diakiem z propozycją odśnieżenia ścieżki do cerkwi. Miał zamiar zorganizować przywóz księdza z Olchowca do odprawienia mszy w niedzielę. Nieobecność Mikołaja w domu, nie była przeszkodą, żeby taką robotę zorganizować. Jego młodszy brat, chętnie wyraził zgodę do zawiadomienia mieszkańców aby wyszli do tego jakże szlachetnego czynu.
Ludzie stęsknili się już za Służbą Bożą i chętnie z każdego domu wyszli z pełnym rynsztunkiem. A trzeba powiedzieć, że Wilśnianie byli ludźmi bardzo pobożnymi i z każdego domu wyszło ich tyle, na ile mieli do tej roboty potrzebnego sprzętu. Robotę w kilku godzinach wykonano. Nawet i z przed drzwi cerkiewnych odsunięto zwały śniegu na kilkanaście metrów.
W najbliższą niedzielę przywieziono na saniach księdza i Nabożeństwo się odbyło z udziałem niemal wszystkich mieszkańców Wilśni. Kilkanaście osób doszło także ze Smerecznego. Wnętrze cerkiewki oraz dzwonnica wypełnione były do ostatniego miejsca.
Wilśnianie byli ludźmi modlącymi się bogobojnymi, ludźmi dobrego serca, wrażliwymi na krzywdy i niesprawiedliwość. Charakteryzowała ich wielka gościnność i tolerancja. Jednym słowem, tak spokojnej i cichej wsi nie bardzo by można spotkać. W Wilśni jak w wielu wioskach Łemkowszczyny, utrzymywała się tradycja rodzin wielopokoleniowych. W licznych przypadkach, pod jednym dachem, zamieszkiwało dwa i trzy pokolenia. Na przykład dziadek z babcią, syn z żoną i wnuk z żoną. Taki stan pokoleniowy, zawierał w sobie wiele aspektów natury socjalnej, moralnej i duchowej. Na pewno jeden z najważniejszych, to zamożność materialna, potem wielki szacunek do rodziców, do przodków i trzeci, to nie rozdrabnianie budowanego od wieków gospodarstwa. W tym środowisku, byłoby nie wybaczalnym nadużyciem wobec rodziny, wobec sąsiadów i czci boskiej, szukanie innego miejsca na dowegetowanie starości, swoim przodkom powiedzmy dziadkom czy rodzicom. Na Łemkowszczynie takich przypadków nie spotykało się na żadnej wsi.
W drugiej dekadzie marca, nad naszym górskim horyzontem, wyraźnie zarysowywała się wiosna. Słońce każdego dnia, zataczało coraz to większe koło i przekazywało nam co raz to cieplejsze promienie. Dzięki nim, topniejący śnieg odkrywał pierwsze grzbiety małych i większych pagórkach. Zaraz i potok przepływający przez wieś, zaczął wypełniać się mętną i pieniącą się wodą.
Taka aura, absolutnie wpływała na zmianę klimatu i nastroju każdego mieszkańca wsi. A mimo to, że kończyła swoją ostrość i bezwzględność to jednak pokazała swój następny malowniczy widok. W miejscach oblepionych niegdyś grubą warstwą śniegu, pojawiły się małe srebrzysto-jasne gwiazdeczki. Grube konary, gałęzie i pnie, przybrały delikatną szatę nowego zimowego pejzażu. Wyrażając to językiem romantyka, chciałoby się powiedzieć, że cały las, całe wzgórza, ponownie zamieniły się w cudnie ubrane, Bożonarodzeniowe choinki. Ileż ten klimat dostarczał przyjemnych uczuć i wrażeń mieszkańcom Wilśni i okolicom, aż zazdrość człowieka przygniata.
Jednak mężczyźni nie mieli czasu na upajanie się urokami przyrody, maszerowali pojedynczo w stronę lasu, sprawdzać możliwość rozpoczęcia zrywki drewna i podciągnięcie go bliżej własnych zagród. W związku z lekkim opóźnieniem, była już pora na przepiłowywanie długich konarów na metrowe sągi, aby jeszcze przed wiosną zahandlować chociaż kilka furmanek.

Ginąca natura

Gajowy Buriak, tak bardzo wyczekiwany przez mojego tatę zjawił się w naszym domu po kilku tygodniowej nieobecności. Wszedł do mieszkania mokry i ośnieżony po pas. Przywędrował do Smerecznego prosto z lasu w nastroju smutnym i przygnębiającym. Nie rozbierał się, poprosił mojego tatę, aby ten się dobrze i ciepło ubrał, ponieważ trzeba iść do lasu na ratunek zwierzynie.
I nie dziwota, bo to, co zobaczył w lesie, rzeczywiście było przerażające. Tato natychmiast zerwał się na nogi, najpierw poszedł na klepisko napełnił dwa worki, jeden sianem drugi słomą, zabrali także ze sobą wiadro owsa i ziemniaków. Z takim ekwipunkiem ruszyli w stronę Byrdzjawy i Błunny.
Idąc lasem, większe zaspy omijali, nie mniej jednak i tak grzęźli w topniejącym śniegu aż po brzuch. To co napotykali w różnych miejscach lasu , było smutne i przygnębiające. Natomiast za kamiennikiem na pastwiskach przed Byrdzjawą, napotykali pojedyńcze sztuki saren, jeleni i zajęcy. Ale były to już egzemplarze wycieńczone, słabe, wychudłe, na szczęście ogryzające jeszcze igliwie sosny i jałowca.
Przeżyły na tej przestrzeni dzięki temu, że warstwa śniegu nie była gruba, częściowo wymieciona z pól wiejącymi wiatrami. Pozostawili im wśród jałowców trochę słomy i siana. Tutaj miejscami z pod śniegu, widać było już skrawki gołego pastwiska, mieli nadzieję, że już dosięgną sobie choć trochę wyschniętej jesienią trawy.
Gorzej było w leśnych potokach i zawaliskach, gdzie warstwy śniegu przekraczały jeszcze półtora metra. Napotykali tam po kilka sztuk dzików i jeleni już nie żywych a stojących w zaspach na własnych nogach. Słabe i wycieńczone głodem, nie dały rady przebić się przez grube zaspy. I w takiej stojącej pozycji zakończyły swój żywot.
Chodząc po lesie, szukali świeżych śladów aby dotrzeć do zwierząt żywych. Odnajdywali takowe i zostawiali blisko nich zabraną ze sobą paszę. W licznych przypadkach napotykali także nagie kości ogryzione z mięsa przez wilki i lisy, które nie darowały życia osłabionym zwierzętom kopytnym.
Śladami ich dwóch, podążyło więcej mieszkańców, na pomoc ginącej naturze. Wynosili do lasu kto co mógł. W czasie wiosny i lata, Buriak odkrywał wiele miejsc, gdzie całe stada padły w wąwozach z głodu. Najłatwiej udało się przeżyć zimę sztukom pojedynczym, ponieważ one koczowały w jednym miejscu żywiąc się zielonymi gałązkami jodły, sosny i jałowca. Natomiast zwierzyna żyjąca w stadach, często przemieszczała się z jednego miejsca w drugie i topiła się w śnieżnych zaspach.
Tyle strat z powodu śniegu, zagłodzenia i zagryzienia przez wilki i lisy, nie zanotowano jeszcze żadnej zimy. Powrót do takiego liczebnego stanu zwierzyny leśnej, nie nastąpił już nigdy.
Na pomoc głodującej zwierzynie, pojawiła się na szczęście ciepła wiosna. Dzięki temu, że mrozy ustąpiły, a na niebie pojawiło się słońce, śnieg szybko znikał. Zaś z roztajanego śniegu szybko napełniły się górskie potoki. Dzięki dużej różnicy w poziomie, pomiędzy górnym i dolnym biegiem potoków, rwąca w dół woda, zabierała ze sobą równocześnie duże masy śniegu. Z przyjemną ulgą przyglądali się mieszkańcy na zjawiska natury, kiedy przyroda sama potrafiła rozwiązywać swoje nawarstwione zagrożenia.
Po tej zimie, niebezpiecznie zwiększył się liczebny stan wilków, które i tak stanowiły ciągłe zagrożenie dla pasącego się między lasami inwentarza. Objawiać się to zaczęło, zaraz z początkiem wiosny. Prawie w każdym zagajniku odnajdywano liczne ślady ich obecności. Był to bardzo zły sygnał dla gospodarzy, że owce tego lata będą przez nich porywane i zabijane. No bo cóż, pastuch w pojedynkę z wilkiem nie wiele mógł zdziałać, ponieważ jedyną bronią jaką dysponował do walki z wilkiem, był kij, lub ogień, jeżeli w tym momencie paliło się ognisko. Jeżeli wilki atakowały parami, wtedy pastuch pozostawał wobec takiej siły bezradny. W takiej chwili chłopak czy dziewczyna pasąca stado sama, nie próbowała nawet ich odstraszać, gdyż było to wielkie ryzyko. Zwykle takie zbiorowe ataki na pojedyncze stado, kończyły się dużą masakrą. Wilki nie poprzestawały na zabiciu jednej sztuki, ale każdy osobnik polował dla siebie.
Wielkie śniegi, zima stulecia, pochłonęła wiele piękna z krajobrazu naszych Karpat. Obok uroczych, bujnych zielonych lasów i cudownych nie wysokich gór, następną wizytówką była leśna zwierzyna. Myślę, że samo za siebie odda piękny urok, jeśli przedstawię obrazek widziany z okna domu w zimowy księżycowy wieczór.
Że hen tam pod lasem Kamiennika, gania lub baraszkuje się ze sobą po białym puchu; stado jeleni, stado sarenek, grupka zajęcy, a sto metrów od nich w lewo lub w prawo czatują, albo skradają się wilki, lub lisy, aby coś z tego upolować. Takie czaty trwały czasami godzinę i dłużej. Czekało się w napięciu z głową wsadzoną w okno czym zakończy się dramat.
Inne obrazki, to uciekająca sarenka zapadająca się w śnieg po brzuch, a tuż za jej ogonem doganiający ją lis lub wilk. Nie muszę dodawać z jaką obawą o życie pięknego zwierzęcia oglądało się takie dramatyczne scenki. A było ich nie mało przez całą zimę. Trafiały się też i same sympatyczne igraszki zwierzątek ganiających się po głębokim puchu śnieżnym.
Z nadejściem wiosny 1944 roku, obecność Gajowego Buriaka w naszym domu była częsta.
W tym czasie w naszych lasach, pojawiło się wiele partyzantów różnej narodowości. Gajowy wykonujący codzienny obchód, siłą rzeczy musiał się z nimi spotykać. Te częste z nimi kontakty przeradzały się w obowiązki służenia im wieloma informacjami, jakie musiał zbierać i przekazywać o działaniu i obecności sił przeciwnika, czyli okupanta. Z racji częstych kontaktów z moim tatą, Buriak informował go o wszystkim na bieżąco. Często tato mu pomagał i doradzał. Rozmowy jakie między sobą prowadzili, okryte były wielką tajemnicą. Często balansowali na granicy życia albo śmierci.
Zaś w Wilśni Buriak, był bliskim sąsiadem Mikołaja. Jego nieszczęśliwą miłość z Hanią poznał zaraz po wydarzeniu. Tego samego dnia Mikołaj przekazał Buriakowi to, co spotkało jego dziewczynę na Trzcianie.
Aby odbić sobie doznaną krzywdę na gminnej policji, i nie tylko, Mikołaj za doradą Buriaka, stał się stałym kurierem partyzantów aż do czasu wyzwolenia. Każdorazowy swój wyjazd do Dukli, Krosna, łączył ze zbieraniem informacji na rzecz partyzantów. Zresztą w Wilśni i tak partyzanci kilku mężczyzn do siebie skaperowali do aktywnego działania przeciwko okupantowi. Każdy z nich działał na własną rękę w tajemnicy przed kolegą.
Aż trudno sobie dzisiaj wyobrazić, że jeden o drugim nic nie wiedział o prowadzeniu szpiegowania. Taką oto wielką tajemnicą ta działalność było okrywana. I nie mogło być inaczej, bo gdyby okupant wpadł na ich ślady, za taki czyn, groziła im i ich całym rodzinom kara śmierci.
Przypominam sobie jedno zdarzenie, ze Smerecznego. Przyszedł do nas Buriak wcześniej niż zwykle w inne dni. Do mieszkania nie wchodził, ale usiadł przed domem na ławeczce pod wierzbą i bardzo się zadumał. Przez okno widzieliśmy go wszyscy, tato uchylił jedną część i wołał go do mieszkania. Ale ten odmówił i machał ręką aby on wyszedł do niego, bo chce mu coś bardzo ważnego przekazać. W tym czasie jedliśmy obiad, była godzina trochę po ósmej rano. W tym czasie u Łemków jadło się posiłek największy. Przerwał tato jedzenie i usiadł przy nim na ławce.
Andrzej bo tak miał na imię, spojrzał na niego, zasłonił twarz obydwoma rękami i zaczął płakać. Po chwili przemówił" "Przyjacielu słyszałem na własne uszy i widziałem na własne oczy straszną zbrodnię. Na skraju lasu pod Błunną blisko Barwinka, jest bardzo wielka mogiła. Przedwczoraj Niemcy rozstrzeliwali ludzi i tam ich zagrzebali. Kogo rozstrzeliwali tego nie wiem. Podszedłem lasem na odległość około 200 metrów, wlazłem na drzewo i słuchałem ponad 6 godzin strasznych jęków. Rozpoznałem głos Niemców, kobiet i dzieci oraz słyszałem terkot karabinów maszynowych. O zmroku, ledwo żywy, wróciłem do domu, a dzisiaj rano lasem postanowiłem doczołgać się aż do mogiły. Jestem przerażony, od tej pory ani nie spałem ani nie jadłem".
Wysłuchał go tato do końca i odpowiedział, my już wszystko wiemy. Chodź do mieszkania i zjesz z nami obiad. Ja ci w mieszkaniu wszystko opowiem. Umył Buriak ręce i twarz, usiadł przy stole, wypił garnuszek zsiadłego mleka i zamienił się w słuch.
Na to mój ojciec, Andrzeju: "Metrekanyć całą tą okrutną zbrodnię widział od początku do końca. On podczołgał się na około 70 metrów i też wlazł na drzewo i w strachu o własne życie już nie schodził z drzewa i przyglądał się aż do nocy. Niemcy zwozili samochodami Żydów z Dukli i okolic, rozbierali ich do naga, naganiali na deskę, która ustawiona była nad mogiłą i z broni maszynowej zabijali ich. W tej mogile straceni zostali całe rodziny, od niemowląt aż po starców. Niektórzy z tej deski spadali żywi ze strachu. Wracając z tamtego miejsca ciemną nocą, wstąpił da nas i przekazał nam to wszystko co widział".
Jest to straszne i ohydne ktokolwiek by tam nie wpadał w tą mogiłę, to każdego szkoda. Jak mówił Buriak, pomyślałem że to naszych ludzi tam zabijali za współpracę z partyzantami.
Przez cały wczorajszy dzień myślałem, że od rozumu odejdę, chodziłem dookoła domu i patrzyłem kiedy po nas przyjadą. Po wojnie na tablicy odczytaliśmy, że spoczywa tam około 550 Żydów. Zbrodnię tą z niewielkiej odległości przypadkowo słyszało i oglądało dwóch mężczyzn jeden, z Wilśni drugi ze Smerecznego.

Ciąg dalszy już wkrótce
Tytuły następnych rozdziałów:
- Próba lądowania
- Bój o Wilśnię 1944 r.
- Nazwiska rodzin z Wilśni
- Zabrali mi mamę
- Ligasowie
- Zakończenie

beskid-niski.pl na Facebooku


 
1998

Komentarze: (0)Dodaj komentarz | Forum
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.

Imię i nazwisko:
E-mail:
Tekst:
Suma liczb 4 i 9: (Anty-spam)
    ;


e-mail: bartek@beskid-niski.pl
Copyright © 2003 - 2016 Wadas & Górski & Wójcik
Wsparcie graficzne: e-production.pl
praca w Niemczech|prosenior24.pl
Miód
Idea Team
Tanie odżywki
Oglądają nas 22 osoby
Logowanie