• Kermesz - fragment książki "Od Magury po Osławę"
  • "Opowieści galicyjskie" - fragment

"Życie Łemka"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Kasarnia powodem dramatu"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Ginąca natura"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Chmury i słońce nad Łemkowyną"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta

 

/ Łemkowie / Wspomnienia, opowiadania, relacje / Część VI-ta
 

Pragnę zwrócić uwagę, że to, co czytelnik spotka w tej opowieści, to jest nie tak odległa historia, pokazana na konkretnych faktach z okresu II Wojny Światowej. Opisane wydarzenia dotyczą zaledwie kilku wiosek małego obszaru Dukielskiego. Zapewniam, że zaprezentowanych 90% zdarzeń, dotknęło setki Beskidzkich i Bieszczadzkich wsi, począwszy od Dunajca aż po San. Pokazując wizerunek wsi Smereczne, w latach 1939 miałem na myśli przedstawić stan faktyczny życia pewnej grupy ludzi z jej kulturą, obyczajowością i stanem zamożności. Jako saldo istnienia i podobnych kilka setek wsi. Podejmując temat małej historii z lat 1939-1945, zapragnąłem wyjawić, cierpienia ludzkie, spowodowane wojną, okupacją, przemocą i bezwzględnym wyzyskiem silniejszego. To z jednej strony. A z drugiej, choć bezradną ale podejmowaną obronę w celu przetrwania i ocalenia ciągłości kultury, tradycji i obyczajów. Przy okazji wylazło jak szydło z worka, jak człowiek, człowiekowi na tej ziemi może być nieprzyjaznym wilkiem. Myślę, że byłoby błędem taką historię zabrać ze sobą do grobu. Tym bardziej, że 80% tamtej cywilizacji przeszło już w zapomnienie. Jednocześnie zastrzegam się, że z 5-cio letniego okresu okupacji, jest to jedynie mała pigułka ze wszystkich faktów. Mam również na myśli, że byłoby wielkim grzechem, nie pozostawić dokumentu dla przyszłych pokoleń, że 60 lat temu, istniały jeszcze: wieś Smereczne, Wilśnia, Ropianka, Olchowiec i kilkadziesiąt podobnych w Beskidzie Niskim. To za przyczyną wojny i dalszej powojennej brudnej polityki zostały one wymazane z mapy a przecież istniały przez kilkanaście wieków. Zapraszam do przeczytania

Leszek Hrabski ( autor wspomnień )


CZĘŚĆ VI


Szybkie wyzwolenie Smerecznego miało otworzyć marsz bez wielkich strat na Olchowiec, Polany, do okrążenia Niemców silnie ufortyfikowanych w Iwli, Myscowie, Krempnej i dalej w kierunku Żmigrodu. Przedłużenie walk o Smereczne spowodowało zatrzymanie się frontu na cztery miesiące w linii: Polany, Myscowa, Iwla. Opowiadanie to przedstawię w szerszym kontekście, w kolorach nieco ubarwionych. Przeczytajmy.

Bitwa o Smereczne

Zacznę od ważnego epizodu jaki miał miejsce w tym dniu a mianowicie gdyby Armia Radziecka w momencie wyzwolenia Mszany, przedłużyła marsz o jedną godzinę w naszą stronę, zajęłaby Smereczne, Wilśnię bez straty nawet jednego żołnierza. Jednak doszło do najgorszego scenariusza, w następnych dniach był już straszliwy horror. A zanim to opiszę, pozwolę sobie na kilka słów wstępu.
Pamiętnego roku 1944, w którym wydarzyło się wiele, a może aż za wiele, Pan Bóg zesłał nam przepiękną, słoneczną pogodę na cały rok. Jakby chciał z góry wynagrodzić nam nadchodzące krzywdy. Przeokropna wiosna, długa cudowna aura, gorące lato, wszystko to sprawiło, że mieliśmy bogate jak rzadko kiedy zbiory siana, zbóż i innych owoców ziemi.
Cały ten dar Boży zebrany został po gospodarsku z wielką starannością i zgromadzony pod strzechami domów. Wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazywały na to, że tymi zbiorami nie będziemy już się dzielić z okupantem. Była to niesamowita radość. Kto dobrze zapamiętał tamte lato, spędzone w promieniach słońca, na kąpieliskach rzecznych, łowieniu pstrągów, karasków, tłustych brzan, ten może przyrównać to do Bożego proroctwa.
Jednak Pan Bóg znając nasz los, wiedział jakie poniesiemy straty i choć trochę postanowił wynagrodzić nam z góry. Nie zapomnę nigdy przyjemności, zbierania z mamą pięknych prawdziwków we własnym jodłowym lasku, słodkich poziomek, malin, jeżyn a na końcu rydzów. Były to miłe, słodkie wrażenia.
My chłopcy, wykorzystywaliśmy każdą wolną chwilę, przerwę obiadową, święta, niedzielę, do zrywania czereśni na polnych miedzach, które wyjątkowo w tym roku bogato obrodziły. Z radością korzystaliśmy z odzyskanej wolności. Niemcy jak wiemy Smereczne opuścili, kasarnia była pusta i stała się naszą własnością. Energii i młodzieńczego dynamizmu nie dawało się wyhamować.
Wieczorami spotykaliśmy się wszyscy razem, duże gromady starszej młodzieży, młode małżeństwa, podlotki, na różnych szaleństwach, grach i wesołych tańcach. Najwięcej miłych i sympatycznych chwil zapamiętałem z ostatniego roku okupacji 1944. Rodziła się we mnie świadomość jako w młodym chłopcu, że nareszcie wychodzimy z dołka, smutnego i ponurego okresu życia. Nikt z nas w tak szczęśliwych chwilach nie chciał dopuszczać myśli że nad Bieszczadami, Beskidem i nad całym łańcuchem Karpat, zbierają się ciemne chmury.
Nie przechodziło nikomu przez myśl, nawet największemu szaleńcowi, że w tak trudnym terenie może dojść do jakichkolwiek walk. Raczej myślano odwrotnie, że nie ma tu o co się bić. Teren ubogi, wygrabiony przez okupanta i absolutnie biedny.
A jednak, do wielkiej masakry przygotowywały się dwie najsilniejsze armie świata. Zawisła nad nami zgroza.
I nie długo trzeba było czekać na straszne skutki zderzenia się tych dwóch potęg. Pamiętam, że wtedy na gorąco a także i dzisiaj, tysiące ludzi zadawało i zadaje sobie pytanie, dlaczego aż do takiej masakry tam doszło, dlaczego doprowadzono do zagłady naszych wsi, naszego skromnego dorobku. Za co ta straszna zemsta.
Ależ nie było już potrzeby doświadczać militarnych sił kiedy wyniki końca wojny były prawie przesądzone.

Była okazja, że wojska radzieckie mogły wkroczyć do Smerecznego czwórkami, krokiem defiladowym. Nie wykorzystano jej, czy to jakieś fatum? Niemcy ze wsi uciekli w wielkiej panice, zostaliśmy sami. Są to pytania nie pozostające bez wątpliwości.
Jakie tutaj zadziałały moce; ziemskie? czy pozaziemskie?

Popatrzmy jak do tego doszło. Był piątek, pora obiadowa, po 20-tym września 1944 roku. We wsi panowała absolutna cisza. Okopana w różnych miejscach artyleria, lekka broń maszynowa, CKM-y, piechota czyli wszystko gotowe do walki. Czekali Niemcy na Rosjan w sadach, przy drodze, na skraju lasu w potokach. Wydawać się mogło, że jeśli pojawią się na przedpolu, zostaną żywcem zmieceni z horyzontu.
My również od rana nie oddalaliśmy się od domu ani na jeden krok. Na tą chwilę byliśmy w komplecie w domu. Rodzina od paru dni była powiększona o babcię z Dukli, ciocie Ewę i Marię Czupryńską z synkiem z Hyrowy.
One przyjechały z myślą, że w Smerecznym nie będzie żadnych walk, że tutaj spokojnie przeżyje się front. Tak sobie wyobrażało wiele, wiele ludzi.
Nadeszła pora obiadowa, zasiadaliśmy do stołu. Dwie siostry taty - Maria i Ewa nosiły na stół jedzenie. Na długim stole ustawione były dwie miski pierogów, duży gliniany garnek zsiadłego mleka i kubeczki. Mama kończyła smażenie jajecznicy. Ziemniaki obrane z mundurków dopiekały się w gorącym piecu aby dodać smaku, wyglądały apetycznie jak świeżutkie pączki.
Tak po prawdzie, to zanosiło się w tym dużym gronie na królewski obiad. Do stołu miało zasiąść 13-cie dorosłych osób ale nikt z obecnych nawet nie śmiał przypuszczać, że w tym domu i w tej chwili przygotowywano już ostatni obiad, że to ostatni posiłek.
I nagle, tą jakże doniosłą chwilę, przerwał głośny warkot czołgów, samochodów, motocykli, szczęk konnych wozów, wojskowych kuchni polowych. Zatrzęsły się okna i drzwi domu.
Przerażeni niesamowitym hałasem, spojrzeliśmy niemal jednym ruchem w stronę okna. Tuż pod oknami wąską dróżką, przetaczała się w wielkim nieładzie długa wojskowa kolumna w kierunku Wilśni. Towarzyszył jej wielki pośpiech. W niesamowitym bałaganie, maszerująca piechota obciążona różną bronią mieszała się z motocyklami, czołgami, samochodami, konnymi wozami i z czym tam jeszcze. Widok był niesamowity. I choć był nieprzyjemny ogłuszający, straszny warkot, to jednak wywołał na naszych twarzach niespodziewaną radość. W naszych oczach pojawił się błysk radości.
Przez nasze głowy przeleciała ta sama myśl - Niemcy uciekają. Za chwilę zostaniemy wyzwoleni, nadeszła nareszcie oczekiwana wolność.
Dramat obserwowanej przez okna ucieczki jeszcze bardziej potęgował podniesiony głos oficerów niemieckich - schnell, schnell.
Z bitwy do której przygotowywali się przez dwa tygodnie sami zrezygnowali. Front, którego tak mocno obawialiśmy się, oddala się od nas. To chyba sam Bóg pomógł nam wyjść z tego grożącego nieszczęścia.
Mimo tak przekonywującej chwili nikt do wyjścia na podwórko się nie kwapił. Nie mieliśmy odwagi by wyjść dopóki nie zobaczyliśmy, że przemaszerował już ostatni żołnierz. Ciągle staliśmy nieruchomo na środku izby wpatrując się w okna.
Nasza świadomość pozostawała na etapie poprzednich dni, że tak mocno okopani, z taką ilością ciężkiej broni, dział, moździerzy, CKM-ów, pozostaną tutaj na zawsze. Że nie ma takiej siły aby ich stąd wykurzyła. Widzieliśmy to wszystko na własne oczy bo zaganiano nas każdego dnia do kopania okopów. Było to coś nie wyobrażalnego.
W ostatnich dniach pojawił się dywersyjny przeciek, że dywizje niemieckie mają osobisty rozkaz Hitlera, żeby nie przepuścić ani jednego ruskiego żołnierza na stronę czechosłowacką. Że mają się bić aż do zwycięstwa. Po takiej propagandzie opanowała nas straszna psychoza. Przeczekaliśmy przy oknie dłuższą chwilę i będąc pod wielkim wrażeniem nie zabieraliśmy się do jedzenia obiadu. Pojedynczo zaczęliśmy wychodzić na podwórko. Patrzyliśmy w stronę Tylawy ponieważ stamtąd spodziewaliśmy się wkroczenia Armii Radzieckiej. Byliśmy absolutnie przekonani, że to pod wpływem ich bojowych ruchów, Niemcy w panice opuścili Smereczne. Jednak na horyzoncie nikt się nie pojawił.
Do nas przychodzili narazie najbliżsi sąsiedzi, potem dołączyło ich bardzo dużo z obydwóch końców wsi. Na podwórku zawrzało od radosnych głośnych rozmów. W miarę przypływu humoru ludzie spontanicznie przekrzykiwali się. Każdy na siłę rwał się do zabrania głosu aby wyrazić to wszystko co widział i jak ten radosny moment przeżywał.
Taki głośny gwar trwał parę godzin. Repertuar tematycznie był obszerny, co chwila przerywany radosnym śmiechem, gorzkimi łzami, płaczem, klątwami i najgorszymi życzeniami pod adresem okupanta.
Rozentuzjazmowani wpadali sobie w ramiona, całowali się, przekazywali sobie współczucie, życzyli jeden drugiemu aby szczęśliwie powróciły dzieci z Niemiec aby wszystko powróciło do normalności.
Ten niekontrolowany gwar chwilami zamieniał się w bełkot, nie byliśmy w stanie się dobrze dosłyszeć i zrozumieć.
Chociaż przed paru tygodniami ukończyłem zaledwie 12-cie lat, ten wspaniały i spontaniczny wiec przeżywałem tak samo bardzo wzruszony jak i starsi.

W chwili kiedy wykonywaliśmy na podwórku "indiańskie tańce", piechota rosyjska po zajęciu Mszany, czołgając się potokami, wdrapywała się na górę Wapno 500 metrów od wsi Smereczne. Okopując się, tworzyli pierwszą linię frontu.
Chyba nie mieli najmniejszego rozeznania, że w Smerecznym nie ma ani jednego niemieckiego żołnierza.

I właśnie tutaj ugrzęzła cała przyczyna, która w następnych dniach pochłonęła ponad tysiąc istnień ludzkich w tym 13-stu cywilnych. Ten błąd trzeba nazwać wielką strategiczą i wojskową pomyłką.
Gdyby tę lukę natychmiast wykorzystali, bez najmniejszego oporu dotarliby aż do Olchowca. Wtedy nie zniszczono by wsi Smereczne, Wilśnia oraz Olchowiec. A może przełamana zostałaby linia Hyrowa - Iwla, ważny bastion obronny Niemców. W tym momencie front miałby szansę bez ciężkich walk posunąć się do przodu kilkanaście ładnych kilometrów.
A wracając na nasze podwórko, nasza radość z odzyskanej wolności trwała tylko do godziny 19-ej.

Na krótko przed zachodem słońca od strony Wilśni powróciły do Smerecznego trzy niemieckie tankietki. Dojechały na koniec wsi i przez lornetki oficerowie obserwowali górę Wapno. Po chwili wyruszyli dalej 500 metrów w stronę Tylawy. Nikt ich nie atakował. Finał tego był taki, że po godzinie czasu z Wilśni jechały do nas czołgi, artyleria, piechota i tabor zaopatrzeniowy. Zajmowali ponownie opuszczone poprzednie okopy i stanowiska bojowe. W naszym domu wieczorem ulokował się sztab frontowy. Nam pozwolono pozostać w oborze i na klepisku.
W sadzie obok domu, zamaskowano czołg, stanowisko CKM-u, a przy drzwiach mieszkania postawiono dwóch uzbrojonych wartowników z nasuniętymi nisko na oczy hełmami. Ze skierowaną bronią do strzału siali niesamowity postrach i nawet i ich żołnierze do nich się nie zbliżali. Tą nową sytuacją byliśmy przerażeni.
Widok frontowego szyku uświadomił nam, że dla nas wojna dopiero się zaczyna a nasze nadzieje o już odzyskanej wolności spełzły na niczym. Byliśmy rozczarowani, zrozpaczeni i nie pozostało nam nic więcej jak tylko gorliwie się modlić i prosić Boga o opiekę.
Na podwórko od tej chwili już nie wychodziliśmy. Całą sytuację dookoła nas oglądaliśmy przez szerokie szpary dużych wrot i drzwi obory. Prawie co godzinę, do sztabu z meldunkami przychodzili niemieccy oficerowie i każdorazowo byli przez wartowników rewidowani. Ze strachu jak to się potoczy dalej, marzła nam krew w żyłach. Atmosfera wokół nas była napięta i bardzo poważna. Na końcu domu w wozowni, przy strumyku rozlokowała się kuchnia polowa. Po kilku godzinach zapachniała grochówka gotowana na wędzonym boczku. Po mimo tego, że ze strachu trzęsły się pod nami nogi to intensywny jej zapach poruszył naszymi żołądkami.
Byliśmy też naocznymi świadkami jak z wieczora, strzałem między rogi ubili dużego cielaka. Jeszcze tego dnia gotowali duże porcje mięsa sztabowcom. Dla oficerów kucharze zanosili jedzenie na białych miskach i w menażkach oraz w gorcą wodę na kawę w dzbankach. My na tą chwilę mieliśmy jeszcze chleb i duży dzbanek mleka więc po ciemku zjedliśmy na klepisku kolację.
Na widok wciąż powracających żołnierzy wehrmachtu, szczęku broni i głośno wydawanych rozkazów, sztywnieliśmy ze strachu.
Byliśmy tego absolutnie pewni, że przy takim uzbrojeniu w najbliższych godzinach rozegra się tutaj wielka bitwa a może być nawet wielkie wojenne piekło.
W takiej oto scenerii, z duszą w kieszeni przeżywaliśmy dzień z piątku na sobotę. Późnym wieczorem, na grubej warstwie siana rozłożonej na klepisku, przytuleni do siebie, czekaliśmy dnia następnego.
Ta noc z piątku na sobotę była wyjątkowo ciepła i widna i można było spać nawet na dworze bez grubego nakrycia. Zebrani w rogu klepiska i wtuleni do siebie, nasłuchiwaliśmy co się wokół nas dzieje. Co jakiś czas dochodził nas wojskowy tupot butów. Brzęk plecaków, menażek, masek przeciwgazowych, łańcuchów z amunicją, dowodziło to, że co jakiś czas dochodziły nowe oddziały żołnierzy.
Rozmawiali półgłosem ze względu na sztabowców. Układali się do nocnego wypoczynku w sadzie i na podwórku. Minęła północ a sen nie przychodził - oczy ciągle mieliśmy otwarte. Każdy z nas leżąc rozmyślał co nas rano spotka - czy nas z domu wypuszczą, czy raczej zginiemy tutaj wszyscy, razem z naszym dobytkiem. To co widzieliśmy i usłyszeliśmy w nocy, przekonywało nas, że będzie bardzo gorąco, że zderzenie dwóch potężnych sił może spowodować wielką katastrofę.

Skoro świt po śniadaniu, żołnierzy wyprowadzono na okopy. Wokół domu była cisza i jedynie oficerowie wpadali przez całą sobotę do sztabu. Kuchnia pracowała na pełnych obrotach.
My przez cały dzień baliśmy się wyjść poza ściany obory i klepiska. Inwentarz został nakarmiony sianem, kobiety wydoiły krowy a my zjedliśmy po pajdzie chleba i popiliśmy mlekiem. U sąsiadów też nikogo nie było widać na podwórkach. Dzień do wieczora pozostał martwy ale nikt na szczęście nie interesował się nami.
Myśleliśmy o tym, że o zmroku przy dobrej sposobności uda nam się uciec z domu w kierunku potoku a tu akurat o tej porze nasilił się ruch wojskowych i trzeba było siedzieć cicho. Wyboru innego już nie było.
Po zmroku zabierano jedzenie na okopy a na podwórku przy pełnym blasku księżyca, wyższy rangą sztabowiec prowadził naradę oficerską. Pod rozłożystą wierzbą na drewnianej ławce i dostawionych pniach siedziało około 10-ciu oficerów. Po rogach domu rozstawili czterech uzbrojonych wartowników. Narada nawet z głośnym śmiechem trwała około półtora godziny.

Zajęliśmy na drugą noc swoje legowisko.
Już przed czwartą nad ranem rozpoczął się ruch wokół kuchni. Kilka kompanii piechoty pobierało zupy do menażek, jakieś konserwy, chleb i po małej glinianej butelce (chyba alkohol - niektórzy od razu z gwinta sobie pociągali). Po chwili wytworzył się gwar więc chyba alkohol zaczął na nich działać.
To właśnie ten trunek miał ich zagrzewać do boju. Patrzyliśmy na nich przez szpary z odległości jednego do dwóch metrów. Wielu z nich nie miało więcej niż 18-cie lat. Po ich twarzach nie widać było zabawnych uśmiechów - patrzyli w ziemię.
Plecy obwieszone mieli długimi taśmami pocisków do broni maszynowej a u pasa i na klapach munduru uwieszone były różne granaty. Po nasilaniu się niemieckiego szwargotu widać było, że walczyć będą zaciekle.
Patrząc na ich zachowanie, pomyśleliśmy, że dzisiaj na pewno nastąpi jakieś zwarcie.
Bardzo pragnęliśmy wyrwać się z domu ale gdzie uciekać, kiedy przed nami Rosjanie a zaraz za nami Niemcy. Wyboru nie było - pozostało tylko czekać co los przyniesie.
Szum w naszych głowach nie ustawał, pytania nasuwały się same, dlaczego nie wkroczyli Rosjanie skoro mieli taką okazję? I z drugiej strony, dlaczego Niemcy powrócili, żeby nas dobić ? Był to niesamowity koszmar. Koszmar od którego pękały nasze głowy.

Jako ostatni do kuchni przyszli oficerowie - zaraz po śniadaniu ustawili się na baczność w jednym szeregu, wyprostowani, w mundurach frontowych, czekali pod rozłożystą wierzbą na sztabowca. Z mieszkania wyszedł wysoki przystojny oficer chyba w randze pułkownika. Wyciągnął mapę i pociągając po niej krótkim patykiem coś im objaśniał. Narada trwała zaledwie około 10-ciu minut. Po czym wyciągnął przed siebie rękę na wysokość czapki i krzyknął " Heil Hitler". Oni wyprostowali się jak struny i odpowiedzieli chórem to samo i rozbiegli się.
Niebo było czyściutkie, nie widać było ani jednej chmurki. O tej porze dnia słońce było już kawał nad górami. Do godziny szóstej brakowało jeszcze około 20 minut a my nie spaliśmy już od czwartej rano - mama i ciocie wydoiły krowy. Byliśmy już po śniadaniu, część mleka od razu wypiliśmy resztę mama wlała do dzbanka, który planowaliśmy zabrać ze sobą. Najstarszy brat Janek od świtu przez szpary w deskach obserwował drogę i pola od strony Tylawy ponieważ z tego kierunku miała nastąpić ofensywa.
Przed godziną 6-stą rano w niedzielę wszedł do boiska oficer z żołnierzem z bronią wycelowaną w naszą stronę, powiedział, że za 10 minut mamy stąd uciekać i zabrać inwentarz.
Ucieszyliśmy się z tego bardzo, że nareszcie uciekniemy z tej klatki. Aby jak najdalej od nich gdzie tylko poprowadzą nas oczy.
Starszy brat Michał od razu otworzył oborę i wygnał z niej bydło pędząc je na pastwisko. My zarzuciliśmy na plecy tobołki, które od dwóch dni były uszykowane i przekraczając strumyk przy wozowni i skierowaliśmy się stronę w stryjka Grzegorza. Do niego przez łąkę mieliśmy 50 kroków. Za naszymi plecami na podwórku padały już wojskowe komendy a rygle zamków karabinów maszynowych zaszczękały.
Gdy ostatnia osoba z naszej rodziny opuszczała kładkę strumyka - zaczęło się.

Pierwszy pocisk jaki leciał na Smereczne spadł na nasz dom. Zapaliła się ta część domu gdzie było najwięcej siana. Następne eksplodowały na podwórku. Byli za nami pierwsi ranni i zabici niemieccy żołnierze.
Na podwórku zaczął się krzyk, powstała niesamowita panika a uciekali oficerowie do rowu. Na nas posypała się ziemia, kamienie i gałązki z drzew. Na tej łące też wybuchały pociski a my ile sił biegliśmy do domu stryjka.
Niemcy również odpowiedzieli zmasowanym ogniem z czołgów i CKM-ów. W powietrzu nad nami świeciło, huczało i grzmiało.
Dolecieliśmy do domu stryjka a tam na klepisku plackiem leżały cztery osoby - stryjek ze swoją rodziną. Nie czekając, pokładliśmy się i my. Pociski z ręcznej broni, dziurawiły dach nad nami jak sito. W pozycji leżącej, klęczącej, obmacywaliśmy się czy ktoś z nas nie jest ranny. W tej panice i wrzawie, trudno było od razu poczuć na ciele ból. To straszne piekło wydarzyło się tak gwałtownie i było tak silne, że straciliśmy orientacje czy jeszcze żyjemy.
Grzegorz, który był żołnierzem na froncie w 1939 roku wiedział jak należy się zabezpieczyć przed pociskami. Na ścianie od strony atakowanej ułożył warstwę snopów zboża wysoko aż pod sufit. Pociski z ruskich pepeszek, karabinków i szrapnele nie przebijały jej. Słychać było jak wpadały w nią i szemrały po słomie jak myszy.
Leżąc na ziemi przez jakiś czas byliśmy za tą ścianą bezpieczni. Początek ofensywy artyleryjskiej był tak potężny, że w jednej sekundzie pękało wokół nas dziesiątki pocisków. To wyglądało tak jakby otworzyło się niebo a stamtąd sypał się na nas przeróżny złom.
Po kilku minutach z wielkim płaczem doleciała do nas kobieta z dwojgiem dziećmi. Jedno miała w dużej chustce przywiązane do pleców a drugie prowadziła za rękę. Przycisnęliśmy ich od razu do ziemi. Ktoś z nas zauważył, że jednemu krwawi nóżka. Miał przestrzelony bucik razem z nogą. Kobiety szybko tą ranę zabezpieczyły. Był to półtoraroczny chłopczyk, którego niosła na plecach. Patrzyła na nas oniemiała, oszołomiona i nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Po dłuższym czasie ocknęła się, zaczęła płakać i wyszeptała, że w chałupę uderzył pocisk i wszyscy uciekali głównymi drzwiami "...Dym zasłonił całe podwórko. Ja ich nie widziałam. Wyskoczyłam z dziećmi tylnymi drzwiami i poleciałam w innym kierunku. A co z nimi się stało sama nie wiem. Nie miałam czasu się oglądać bo pociski pękały za mną i przedemną, oczy miałam zasypane..." I zauważmy, co by było gdyby ta kula zamiast chłopczyka trafiła matkę w brzuch. Chyba pozostaliby na tym miejscu wszyscy troje. Przytulała mocno dzieci i co chwilę powtarzała do siebie, gdzie oni są, dlaczego mnie nie zabrali ze sobą. Co sama zrobię, gdzie ja się z dziećmi podzieję. To było trudne, żeby jej w takiej chwili coś wytłumaczyć czy doradzić. W takim ogniu niewiele jeden drugiemu mógł pomóc kiedy ze wszystkich stron sypało się na głowę a kule nie wybierają. Tutaj też za chwilę może się coś strasznego wydarzyć.
Na zewnątrz domu nadal sypało gęsto pociskami jak grad z nieba. Po 15-stu minutach paliło się wokół nas kilka chałup. Dusił nas dym. Z tyłu za domem było stanowisko CKM-u, z którego Niemcy "grzali" w stronę rosyjskiej piechoty. Zarazem byli na celowniku przeciwnika dlatego nad naszymi głowami nieustannie świstały pociski. Po małej chwili przenieśli się na naszą stronę domu - 5 metrów od nas. Ale nie zdążyli go rozstawić do boju bo spadł na nich pocisk i "roztrzepało" ich po podwórku. Jeden miał urwaną nogę, drugi leżał obok bardzo pokancerowany. Na wrota, za którymi leżeliśmy posypały się odłamki. Kobiety i dzieci zaczęły mocno płakać. Na myślenie nie było czasu bo wydarzenia następowały po sobie w minutowych odstępach.
Zabraliśmy tobołki na plecy i chyłkiem lecieliśmy do potoku do którego było 30 kroków. I od razu staliśmy się celem ręcznej broni. Posiali po nas niesamowicie. Pochyleni z tobołkami na plecach upodobniliśmy się do żołnierzy zaś w sekundowych odstępach czasu nie byliśmy rozpoznawani przez Rosjan kto to ucieka.
W głębokim potoku skoczyliśmy do uprzednio przygotowanego schronu i wystawiliśmy na kiju białą koszulę jako znak, że jesteśmy cywilami . Dano nam na parę godzin spokój. Potok w tym miejscu był głęboki i dobrze chronił nas przed pociskami artyleryjskimi.
Przed sobą mieliśmy górę Wapno i Żbyr. Od strony Mszany nacierała piechota na Smereczne - widzieliśmy ich jak na dłoni, byli od nas około 400 metrów. Przedgórze pokryte było niskim jałowcem i tarniną a na samym szczycie rósł piękny jodłowy las. Z tego lasku zwiadowcy kierowali ogniem artylerii na każdy poruszający się przedmiot na polu walki.
Nasz schron miał 6 metrów kwadratowych - była to dziupla wygrzebana w brzegu i oszalowana kołkami, nad głowami była naturalna skarpa o grubości około 1,5 metra. Siedziało nas w środku 19 osób, było ciasno ale na niewygodę nie narzekał nikt. Od lęku trochę odpoczęliśmy już. Było to około 7-mej rano. Mój brat Michał, który pognał bydło i owce na pastwisko do nas nie dołączył. Martwiliśmy się i wciąż czekaliśmy na niego. Przed nami na równiusieńkich łąkach i pastwiskach reszta zdziczałego od wybuchów bydła jeszcze biegała choć niektóre okulawione sztuki przewracały się. Po następnej godzinie ataku nie było widać już nic. Wszystko już poległo, bydło, owce, konie, drób itp.
W pewnej chwili zauważyliśmy kilkunastu rosyjskich żołnierzy próbujących wychodzić z lasu ale silny ogień niemiecki natychmiast położył ich na ziemię. Oni już nie wstali - pozostali na tych samych miejscach do zakończenia wojny. Po godzinie czasu powtórzyli podobny zryw ale skutek był taki sam. Po tych atakach Niemcy na Wapno, na Żbyr i na las prali artylerią kilka godzin. Nie było szans aby się ktoś z lasku wynurzył.
Żal było patrzeć jak pociski ucinały do połowy piękne wysokie jodły. Kładły się na ziemię jak w czasie wielkiej burzy. Od czasu do czasu widać było uciekającego zająca, który miotał się w różne strony. Taki widok towarzyszył nam do godziny 9-ej. Nastąpiła przerwa podczas której przybiegł do nas Michał. Na jego widok byliśmy uradowani. Ze łzami w oczach opowiedział nam straszną historię jaką przeżył od rana aż do tego momentu. "...Kiedy gnałem przed sobą inwentarz mówił Michał spadło blisko nas kilka pocisków, trzy sztuki od razu padły na ziemię i już się nie podniosły - zostały tam. Reszta bydła rozleciała się. Ja położyłem się w duży dołek po pocisku i kilkanaście minut przeczekałem. Poderwałem się na nogi i poleciałem pod grube drzewo - tam ukryła się moja chrzestna. Położyliśmy się na ziemię za grubym pniem a wokół nas rozrywało się dużo pocisków. Po około 20-tu minutach ona jęknęła - ja umieram. Podniosłem głowę i na jej piersiach zobaczyłem odłamek wielkości pięści. Ona na szczęście kazała mi położyć się za siebie, że ja jestem młodszy, może przeżyję. I to chyba była jej wyrocznia, że ja przeżyłem. Za jej ciałem leżałem trzy godziny bo nie było możliwości ucieczki z tamtego miejsca. W tej chwili artyleria skierowała swoje ostrzeliwanie na drugi koniec wsi od strony Wilśni. Koło mnie trochę ucichło. Wykorzystałem to, wskoczyłem zaraz do potoku i prawie na kolanach do was się przeczołgałem. W tej chwili bardzo biją z automatów i CKM-ów..."

Około godziny 10-tej nadleciały pierwsze samoloty - po wysypaniu ładunku - w tych miejscach pozostała tylko ruina. Za parę minut ponownie przyleciały i posypały następną porcją. I zaraz też ponowiła atak artyleria. Ten duet wyglądał jak "tornado." Ziemia z kamieniami, drzewami unosiła się do góry.
Za chwilę z Wapna i Żbyria pokazała się rosyjska piechota. Próbowali krótkimi skokami, czołganiem, na kolanach, schodzić w dół. Na to odezwali się Niemcy i urządzili im niesamowitą kilkugodzinną kanonadę. To było istne piekło, z tego miejsca nikt się już żywy nie podniósł. Po trzech godzinach na tym wzgórzu nie było jałowców, tarniny ani żadnego krzaczka. Dolinę, Wapno i Żbyr zamieniono w cmentarzysko.
Przed godziną trzynastą nastąpiło wyciszenie po obydwóch stronach. Po naradzie naszej starszyzny, to jest: babci, taty, stryjka, mamy i cioci, ustalili, że trzeba uciekać do lasu Niklowiec tam gdzie schroniła się cała wieś. Pozabieraliśmy wszystkie tobołki na plecy i głębokim potokiem ruszyliśmy gęsiego do lasu. Kiedy trzeba było przeskoczyć po odkrytej łące około 50 kroków, Rosjanie posypali po nas katiuszą. Polegliśmy na ziemi. Tato krzyknął na nas wracamy i na kolanach wycofujemy się z powrotem do schronu. Tak uczyniliśmy. Ci co byli w przodzie przeskoczyli łąkę i złapali następny brzeg potoku i znaleźli schronienie. My nie, bo byliśmy trochę dalej. W tym momencie, rozerwała się nasza duża gromada na dwie grupy. Za jednym skokiem nie udało nam się powrócić do schronu. Nas najmniejszych troje, sąsiedzi wzięli na kolana do siebie. Mama i Janek przykucnęli przy nas za grubą beczką z wodą. Tato i pozostali leżeli za krzakami w wodzie. I tutaj ponownie obserwatorzy rosyjscy wzięli nas jako wojskowych. My nisko pochyleni, z tobołkami na plecach w liczbie 19 osób, biegnąc w gęsiego upodobniliśmy się do niewielkiego pododdziału żołnierzy frontowych i od razu staliśmy się dla nich dobrym celem. Dlatego z katiusz sypali po nas około 20 minut. To była gehenna. Przestali dopiero w tedy, kiedy my już nie poruszaliśmy się. Beczka z wodą za którą ukryła się mama z Jankiem rozsypała się od odłamków, a oni pozostali w pozycji leżącej na ziemi. Tylko ta gruba pryzma wody w beczce uratowała im obojgu życie. W schronie nasza rodzina - 8 osób - spotkaliśmy się dopiero jak było ciemno. Bo wcześnie nie można było oderwać od ziemi głowy. Taki był obraz dnia pierwszego do godziny 20-ej.
Ba to jeszcze nie wszystko, nie znaliśmy losu babci, ciotki Ewy, Marii i Grzegorza z rodziną, czy dolecieli żywi do lasu. Z tym przygnębiającym zmartwieniem chodziliśmy przez kilka dni.
W schronie zjedliśmy po kawałku chleba a tato i najstarsi chłopcy co jakiś czas wdrapywali się na brzeg i obserwowali co dzieje się we wsi. Dopalało się już 14-cie chałup. Żołnierzy niemieckich widać nie było - zapanował spokój. Frontowcy po ciężkich bojach odpoczywali.
Około godziny 22-ej doszedł do nas staruszek Gubik. On cały dzień nie opuszczał domu. W sadzie wykopany miał głęboki okop. W chwilach kryzysu wchodził do niego. Dwa razy w ciągu dnia ugasił dom. Opowiadał, że dokładnie wie ile do tej pory zginęło cywilnych ludzi - wymieniał ich nazwiskami. Jeśli dobrze pamiętam było już około 8 osób. On został lekko ranny w rękę pomiędzy łokciem a ramieniem. Relacjonując dalej potwierdzał, że po silnym pierwszym artyleryjskim ataku zginęło dużo Niemców i wyleciało w powietrze kilka dział artyleryjskich. Ich dowództwo uciekło czołgiem w kierunku Wilśni. Dotychczas rosyjska artyleria najbardziej waliła na pierwszą połowę wsi. Były to pierwsze konkretne wiadomości.
Po godzinie 22-ej drugiej przyczołgało się do naszego schronu dwóch rosyjskich żołnierzy. Opowiadali, że przez lornetkę z lasu widzieli nasz schron z białą flagą i starali się powstrzymywać ataki artylerii na nas. Interesowało ich gdzie rozlokowani są Niemcy, ich działa, karabiny maszynowe itd. Wyszli w trójkę na brzeg i tato im wszystko objaśnił. Oni zaś pokazali w którym miejscu są okopy rosyjskie i gdzie są rozstawione patrole. Zapewniali nas że przekażą zwiadowcom i patrolom liniowym żeby nas przypadkowo nie uśmiercili. Ostrzegali nas, że w nocy używają do walki bagnetów i sztyletów. Dostali na potwierdzenie spotkania się z nami po kromce chleba. Tato rozmową z nimi był podbudowany bo trasę do ucieczki jaką zaplanował na porę nocną miał przygotowaną i zabezpieczoną. Żołnierze wracali do swoich tą samą ścieżką jaką do nas dotarli. Po kilku minutach posypała się krótka seria jakieś 50 metrów od nas. Byliśmy pewni, że doszło do starcia, jednak zginęli obaj - natknęli się na niemiecki patrol i ci ich skosili.
Odczekaliśmy do północy i gęsiego ruszyliśmy w stronę góry Żbyr . Była to nasza ziemia - kawałek ornej, pastwisko i lasek. Znaliśmy na pamięć każdy kamień, każdy krzaczek, każdą gałązkę. Dlatego udało nam się tam dojść pocichutku, że nawet patyczek pod nogami nam nie pękł. Idąc staraliśmy się nawet wstrzymywać oddech. Co chwila oglądaliśmy się czy za nami ktoś się nie porusza. Tuż przed laskiem, na samej górze usiedliśmy aby odpocząć aby przygotować się do następnego odcinka drogi. A pozostało nam już niewiele - około 60 metrów do okopów Rosjan. Spoglądaliśmy na wieś gdzie jeszcze tliły się paleniska, po chałupach. Byliśmy na wprost swojego domu. Zakrążyła się każdemu w oku łza, że nasz cały dorobek pochłonęła wojna. Na tą chwilę mieliśmy tylko tyle co na sobie, pierzyny i bochenek chleba. A pod nami ziemia gęsto pokaleczona pociskami. W dolinie po pięknym sadzie, zostało kilka sterczących kikutów. Zaś ze stada owiec, kilku sztuk bydła i drobiu pozostały tylko nagie kości. Tyle zachowaliśmy w pamięci z naszego gospodarstwa. Praktycznie z wielkiego majątku pozostało nam tylko nazwisko i przydomek "'Hrabski'". Ocierają łzy, podnieśliśmy się ziemi. Łapiąc się za ręce i ponownie wstrzymując oddech ruszyliśmy prze lasek w dalszą drogę. Tato na przodzie, przeprowadzał nas pomiędzy gęstwiną drzew. Z Bożą pomocą przeszliśmy i nikt nas jeszcze życia nie pozbawił.
Przed nami około 30 kroków następny las - tam na skraju już są okopy. Idziemy dalej trzymając się za ręce. Dusza ze strachu podchodzi do gardła, po ziemi stąpamy bardzo cicho a nogi pod nami stawały się miękkie jak wata. Nasłuchujemy ciągle aby dać znak, że jesteśmy cywilami. Dotarliśmy do następnego lasku i od razu żołnierz krzyknął pastoj i puścił długą serię. To szczęście, że nad naszymi głowami. My chórem krzyknęliśmy, my Hrażdanie! (cywile) a potem w płacz bo tak kazali nam ci dwaj Rosjanie co nas odwiedzili. Zaraz posypała się druga, długa seria nisko nad ziemią pochodząca od innego żołnierza. Na nasze szczęście o 90 stopni w bok. Ten jeszcze we śnie pociągnął za spust. Drugi raz już nie powtórzył bo krzykiem ogłuszyliśmy go. I potwierdza się tutaj święta prawda, "że żołnierz strzela a Pan Bóg kule nosi". Tu tylko sam Bóg nasze życie ocalił.
Z okopów wyskoczyło do nas czterech żołnierzy i kapitan. Obmacali nas i nasze tobołki. Natychmiast przybiegło ich wielu. Zaczęły się pytania "kuda Germaniec?" a następnie czy byli u nas dwaj zwiadowcy. Tato objaśnił im całą rozmowę z nimi i powiedział, że wracając natrafili na Niemców i zostali zabici. Potem dwaj bracia i tato poprowadzili czterech oficerów na schyłek góry i wszystkie znane nam sprawy pokazali im palcami po terenie.
Kapitan dał nam sierżanta, który przeprowadził nas przez trzy frontowe linie około dwóch kilometrów aż na następną górę nad wieś Trzciana. Ten las był z dużą przewagą starego buka. Było w nim ogromnie ciemno. Z dwukilometrowej góry schodziliśmy ponad 3 godziny. Nad wioską Trzciana na skraju lasu zatrzymał nas wojskowy wartownik i rozkazał nam, że tutaj musimy pozostać do białego dnia aż nastąpi zmiana warty. Jeśli będziemy się poruszać on będzie strzelał.
I trzeba było dwie godziny czekać w jednym miejscu. Około 10-ciu kroków od nas leżała grupka żołnierzy. Było nam z nimi raźniej. W końcu zrobiło się widno ale nie wolno nam było odchodzić z tego miejsca. Jeden z braci popatrzył w stronę śpiącej grupy i powiedział: "popatrzcie to są zabici żołnierze i rozebrani do kaleson".
Po uwolnieniu nas, zbliżyliśmy się do drogi głównej, tam jedną gęstą masą szło i jechało wojsko. W ogromnym bałaganie w tempie żółwia, przesuwali się wszyscy razem; piechota, czołgi, samochody, tabor konny, sanitarki, katiusze, kawaleria, polowe kuchnie z zaprzęgiem wielbłądzim - jednym słowem - wszystko co na świecie żyje. Przeciąć im drogę i wyjść na przeciwną stronę nie było szans gdyż między nimi były odstępy milimetrowe. No nie. To był istny horror. Staliśmy ponad godzinę w rowie. Wcisnęliśmy się wtedy kiedy jechały wozy konne. Koni nie baliśmy się. Po obydwu stronach drogi na rowach leżało dużo wojskowych trupów, obdartych z odzieży i obuwia. Widok przed nami był makabryczny jakby do końca świata pozostały tylko dwa dni. To obraz wojny - jakim katem był człowiek człowiekowi.

Szliśmy do Zawadki Rymanowskiej gdyż tam tato miał wujka, był rodzonym bratem jego mamy. Człowiek bogaty, miał przy gospodarstwie olejarnię i czerpał z tego ładny dodatkowy pieniądz. Olej z nasion lnu i słonecznika wykręcali prze całą zimę każdego roku. To wspaniały mężczyzna, z humorem, o dobrym sercu, z ciągle uśmiechniętą buzią. Mieliśmy nadzieję, że u niego umyjemy się, pojemy i odpoczniemy. Od tej drogi do jego domu, mieliśmy jeszcze około 1,5 kilometra.
Zbliżaliśmy się do rzeczki Jasiołka, która po obydwu stronach obficie obrośnięta była krzakami łoży, rokity, wierzby i olchy. W tej naturalnej osłonie z zieleni umocowanych było dziesiątki ciężkich dział, baterie katiusz i bojowe jednostki przeciwlotnicze.
Akurat w tym momencie niesamowicie grzali na: Smereczne, Ropiankę, Barwinek aż lufy były czerwone. Wszystkie działa, katiusze, wykierowane były w naszą stronę. Podmuch z luf był tak silny, że aż nas podrzucało do góry.
Podchodziliśmy do rzeczki w różnych miejscach ale wszędzie nas wycofywano. Byliśmy ogłuszeni i zaczadzeni wyziewami prochu. Przed nami straszny huk a nad głowami świst pocisków. W pewnych chwilach przychodziło nam na myśl, że wyrwaliśmy się z jednego piekła a weszliśmy w drugie. Byliśmy zrezygnowani. Wydawało się, że ten koszmar nie zakończy się nigdy.
Po kilkunastu próbach jakiś starszyna rosyjski podbiegł do nas, doprowadził nas do rzeczki i pokazał nam ręką kierunek. Do wujka szliśmy już resztkami sił a na dodatek drogę musieliśmy ustępować, samochodom i innym pojazdom wojskowym.
Tych żołnierzy było tak dużo jak w gorące lato szarańczy. Zbliżając się do zagród wujka, zobaczyliśmy jeszcze dymiące palenisko po jego domu i zabudowaniach. Nogi wrosły nam w ziemię - dalej nie mogliśmy zrobić ani kroku.
Pozostaliśmy bez sił. Wujek z rodziną siedział na środku podwórza wokół ogniska. Jedli jakąś zupę. Był poniedziałek, dochodziła godzina jedenasta. Zbliżając się do nich wyliśmy wszyscy z płaczu jak wilki. Oni byli obszarpani, umorusani na twarzach i rękach. Próbowali wczoraj gasić dom. Jednak nie mieli pomocy bo za gęsto spadały pociski. Uratowali tylko odzież i pierzyny oraz zabezpieczyli piwnice. Tam mieli złożone zboże i kuchenne naczynia.
Po bardzo smutnym powitaniu dosiedliśmy się do ogniska i zaczęło się opowiadanie ciężkich przeżyć. Trwało to do samego wieczora. Na żelaznej kuchence, która stała w pokrzywach od wiosny, ugotowali gar zwykłej zbożowej kawy. Zjedliśmy po pajdzie chleba popijając ciepłą kawą.
Po zachodzie słońca do ogniska dołączyło do nas dwóch oficerów radzieckich - pułkownik i major. Zaraz obok, w drugim domu mieścił się sztab frontowy i szpital. Zaczęła się rozmowa o wojennych przygodach. W długiej dyskusji oficerowie dowiedzieli się, że my wyrwaliśmy się z linii frontowej ze Smerecznego. Pierwsze pytania z ich strony padły takie: Jak dużo jest Niemców? Ile okopanych jest dział, ciężkich karabinów maszynowych ? Jakie mają okopy i umocnienia ? Dalej potwierdził pułkownik, że "...po tak intensywnym i długim ostrzale artyleryjskim jaki przeżyliśmy kilka razy w ciągu dnia tam nie powinna nawet mysz w ziemi ocaleć. Nasza piechota kilka razy zrywała się do ataku i wciąż byli przyciskani do ziemi. Taką bitwę stoczyliśmy o Stalingrad, w obronie Kurska. Jak oni to robią, gdzie siedzą że nie ma na nich sposobu..." Odzywa się na to mój ojciec, bardzo dokładnie pokazałem kapitanowi i trzem waszym oficerom w nocy na górze Wapno gdzie są rozlokowani Niemcy. "To wy przechodziliście z rodziną?" Tak odpowiadział tato "No mołodiec z was niczym bohatir."
A zechcecie rano przyjść do naszego generała dowódcy frontu na koniaczka? Z całą radością odpowiedział ojciec. Dalsze politykowanie na temat całej wojny z koalicją Hitlera, o froncie zachodnim, o ustroju sowieckim zakończyła się daleko po północy. Tato politykować uwielbiał i dlatego sen go nie brał.
Rano zgodnie z umową przyleciał po ojca major. Sam generał ojca przywitał i poprowadził do map, które wisiały na ścianach domu. Na mapie były wszystkie szczegóły, rzeczki, potoczki, strumyczki, dróżki i nawet stare drzewa w kilku wsiach. Tato pokazał mu każde zainstalowane stanowisko ogniowe, okopy, nieprzyjaciela itd. Zaraz potem usiedli do stołu, generał poczęstował go śniadaniem i koniaczkiem. W dalszej dyskusji przy kieliszku generał zapytał tatę o jeszcze inne szczegóły. Czy tato znał pilota rosyjskiego, który przebywał w niewoli przy Niemcach, na waszym terenie, w Smerecznym, Olchowcu lub Barwinku. Tato wymienił jego imię i odpowiedział, że przez parę tygodni mieszkał w naszym domu i pomagał naprawiać mi silnik spalinowy. To był dobry mechanik. Tak, to nasz człowiek, nasz informator, łącznik z partyzantką mówi generał. W lesie miał radiostację. No tak - powiedział ojciec - to teraz ja wiem czemu on tak często w nocy z domu wychodził. Był nim Wołodia, przystojny mężczyzna, znał też bardzo dobrze język niemiecki. Jak pytałem go kto wygra wojnę, odpowiadał to już widać i mrugał okiem. A pamiętacie kapitana który u was wylądował ze spadochronem w sierpniu tego roku. Tato uśmiecha się i mówi - on do moich okien zapukał nad ranem, dałem jeść i ukryłem go na cały dzień przed Niemcami a wieczorem moi chłopcy odprowadzili go do lasu w stronę Słowacji.
"To mój oficer" - mówi generał i zapytał. "To wy jesteście z ósmego domu?" Tak to ja. "Wot z was charoszij czołowiek, pradiwij bohatir. My wszystko o was wiedzieliśmy." I powiedzmy, że tylko góra z górą się nie schodzi a człowiek z człowiekiem spotkać się może zawsze i wszędzie.
Wy zasłużyliście na medal od naszej armii - tak powiedział nam Wołodia. On nie żyje, zginął koło Pragi - zakończył generał. Spotkali się jeszcze raz za dwa dni. Tato miał nowe wiadomości od rodziny, która też wyrwała się z linii frontu w Smerecznym.
Tato nawet nie przypuszczał, że aż w takim stopniu przyczyniał się do wyzwalania kraju. Istotnie w roku 1943 i 1944 było w Smerecznym czterech mężczyzn i małżeństwo na utrzymaniu wsi. Byli Rosjanami - Niemcy utrzymywali nadzór nad nimi. Swoją obecność każdego dnia meldowali u Niemców w kasarni.

Na trzeci dzień t.j. w środę, ze Smerecznego dotarło do nas dwóch bliskich kuzynów ojca z rodzinami, o nazwisku Bugiel Teodor i Paweł, umorusani we krwi. Przyszli zrozpaczeni, zginęło im na rękach dwóch synów i babcia. Jak do tej tragedii doszło poczytajmy.
"...Kilka minut przed szóstą rano w niedzielę wygnali nas Niemcy z domu podobnie jak i was. Od razu uciekliśmy do lasu Niklowec. Tam ukrywaliśmy się przed pociskami. Na trzeci dzień przed świtem, wykorzystaliśmy moment kiedy żołnierze niemieccy pobierali śniadanie na skraju lasu. Popędziliśmy gęsiego w 9 osób potokiem w dół rzeczki w stronę frontową linii ruskiej. Robił się dopiero świt. Złą widoczność pogłębiała lekka mgła. Kiedy mieliśmy za sobą Niemców, przyspieszyliśmy kroku.
Ci dwaj, 22-letni Michał i 3-letni Mikołaj biegli szybciej o kilkanaście kroków przed całą grupą. Michał miał Mikołaja na plecach. W połowie wsi posypała się na nich seria z "Pepeszki." Pociski przeszyły pierś Michała i brzuszek malutkiego Mikołaja. Od razu padli twarzą do wody. Z rzeczki podnieśliśmy ich natychmiast, ułożyliśmy na trawnik i zaczęliśmy intensywnie ratować. Zaraz dołączył do nas ruski oficer i żołnierze. Ten starszy odezwał się kilku słowami, mnie już zostawcie, ratujcie maluszka i siebie. Michała kule trafiły w okolicach serca - ratunku dla niego nie było.
Jeszcze wczoraj wieczorem rozmawiał w lesie z Marysią. Marzyli, że za kilka dni wezmą ślub. Marysi wyrwały się radosne słowa, "o Boże, jak to już blisko" i ucałowała go. Rozpacz rodziny była niesamowita. Matka mdlała i wołała, synku wyrwałeś się z rąk " niemieckej" śmierci przed paru miesiącami po to tylko aby zginąć na naszych rękach. Boże dlaczego mnie tak ciężko ukarałeś. Dlaczego nie zabrałeś i mnie.
Małego owinęli w chustkę i mama na rękach poniosła go dalej. Zaś Michała żołnierze położyli na pałatkę i ponieśli około 500 metrów za linię frontu. Tam na przeciwko jego domu, blisko polnej mogiły babci został pochowany.
Mikołajek już prawie nie oddychał, kiedy ktoś z rodzeństwa powiedział - to pochowajmy ich tutaj razem. Mały otworzył oczka i rzekł - mamo, mnie do ziemi nie. Ja się boje.
W trakcie tej smutnej ceremonii zaczęły odzywać się karabiny maszynowe. Zeszliśmy więc między dwa brzegi potoku i z ogromnym bólem ruszyliśmy w kierunku Tylawy.
W połowie drogi pod górą Wapno, Mikołajkowi przechyliła się bezwładnie główka na bok i zakończył życie. Usiedliśmy na ziemi i zaczęliśmy płakać od nowa.
Czasami chciało nam się wracać z powrotem bo nasza przyszłość przed nami już się zamknęła. Za parę tygodni Michał miał być mężem Marysi, córki sołtysa. Ale śmierć przerwała im radosne marzenia. Dla niej uciekał lasami z Niemiec, aby dotrzymać jej złożonego przyrzeczenia.
Wstaliśmy z ziemi i drugi pogrzeb urządziliśmy malutkiemu jak żołnierzowi, w lesie pod brzozami.
Tak drodzy bracia, aż tyle kosztowała nas wolność..."
- tym zakończył Teodor, odwrócił się i zasłonił rękami twarz. Więcej nie był w stanie powiedzieć ani słowa.

Po trzydniowej bitwie, Rosjanie zajęli zaledwie połowę wsi. Na ten czas ocalało tylko 4 chałupy na końcu wsi pod lasem Niklowec, reszta spłonęła. Zginęło też 13 cywilnych osób. Na polach leżało dużo wojskowych trupów, rozbitych czołgów i pojazdów pancernych.
Aby troszeczkę odciążyć od kłopotów wujka w Zawadce, w tym dniu przeszliśmy od niego do Kamianki odległej o 3 kilometry. Tam tato miał siostrę. Okazało się, że jej gospodarstwo też doszczętnie spłonęło. Jednak gościnności nam okazała wiele. W jej sadzie z surowych gałęzi ułożyliśmy sobie szałas. Na dach przyniosła nam dwie wojskowe pałatki. Spanie urządziliśmy sobie ze snopów słomy, które ona przyniosła. Byliśmy tam cały tydzień. Każdego dnia przynosiła nam wojskowy chleb - ona też taki jadła. Była to z jej strony tak wielka i serdeczna pomoc, że pozostajemy jej wdzięczni aż do dziś.
Za najbliższych sąsiadów po drugiej stronie rzeczki 40 metrów od nas mieliśmy dwóch zabitych niemieckich żołnierzy, na których musieliśmy cały czas patrzeć.
Stąd przewędrowaliśmy pieszo do Dukli idąc tylko w dół rzeczki Jasiołka.
Droga z Tylawy do Dukli była ogromnie obciążona woskowymi pojazdami i maszerującą piechotą na front. Na niej miejsca dla nas nie było. Mimo tego i tak byliśmy parę razy zawracani przez wojskowych ponieważ na Duklę ciągle spadały niemieckie pociski artyleryjskie i cywilów tam nie wpuszczano. Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do młyna - dziadek już tam był a młyn pracował. Przerabiał różne wojskowe zboże na mąkę, z której wypiekano dla rosyjskich żołnierzy chleb. Kierownictwo młyna przejęli Rosjanie. Pracowało i mieszkało w nim trzech żołnierzy. Na pomocników do pracy z dyspozycji dziadka, przyjęli tatę i trzech moich braci. Dla nas była to złota żyła do przeżycia. Chleba, mąki, kaszy mieliśmy pod dostatkiem.

Przy wypracowaniu dobrych stosunków z wojskowymi za pośrednictwem trunku, pomagaliśmy przeżyć ciężkie czasy i innym ludziom. Po tygodniu z frontu w Olchowcu, dotarli do nas babcia i obydwie ciocie - Ewa i Maria z dzieckiem. Maria została ciężko ranna w nogę. Razem ze stryjkiem Grzegorzem, przeżyli wielki koszmar.
Oto relacja jak przetrwali wojnę inni Smereczanie. Wojna widziana oczyma stryjka Grzegorza.
"...Od chwili, kiedy wyszliśmy ze schronu w Smerecznym zaraz posiali po nas Rosjanie katiuszą, zdążyliśmy cali przeskoczyć do następnych brzegów potoku. Leżeliśmy tak długo aż oni zaprzestali po nas sypać. Potem mocno pochyleni do ziemi szliśmy w górę rzeczki do lasu. Jak tylko dostrzegali nas zwiadowcy zaraz wznawiali uderzenie. Taką walkę z nami toczyli przez trzy godziny. Babcia Maria (moja mama) nie była wstanie chyłkiem iść cały czas i prostując się ze zmęczenia zdradzała naszą pozycję. Chyba wzięli nas za drużynę wojskową bo postanowili nas zlikwidować.
Przy samym lesie, na naszych oczach spadł pocisk na niemieckie działo artyleryjskie. Byli zabici i ranni - wołali w naszą stronę "kamarat, kamarat", widok był przerażający ale nie byliśmy stanie im pomóc bo pociski z góry sypały się na nas jak deszcz.
W lesie napotkaliśmy niemal wszystkich Smereczan - koczowali w potoczkach. W ten pierwszy dzień ofensywy czyli w niedzielę na las Rosjanie nie bili. Dało się spokojnie siedzieć.
Na drugi dzień rano spadały pojedyncze granaty moździerzy na pozycje niemieckie - pół kilometra od nas. W ten sposób wiedzieliśmy gdzie są Niemcy i gdzie dotarli już Rosjanie.
To też w nocy kilka rodzin po cichutku próbowało przeprawić się na ich stronę. Niemcy wykryli nasz spisek i chcieli do nas strzelać. We wtorek pod wieczór postanowiliśmy iść do Wilśni i natknęliśmy się na grupę Niemców - rzucili w naszą stronę granatem. W tedy siostra Maria została ranna w kolano. Duży odłamek pozostał w jej nodze. Nosiliśmy ją przez 8-dni z Ewą na plecach. Z Wilśni Niemcy wygnali nas rano, powróciliśmy ponownie do lasu. W czwartek rozgorzało straszne piekło w lesie Niklowec. Pękały zarówno pociski niemieckie i rosyjskie. Przez pola Ropianki uciekaliśmy do Olchowca. Artyleria rosyjska przeniosła się na otwarte pola za nami. Już drugi raz staliśmy się ich celem. To była gehenna. Trzeba było co chwila leżeć na ziemi aby nie zostać zabitym albo rannym. Drogę pomiędzy jednym a drugim lasem - 2 kilometry - pokonywaliśmy przez 8 godzin. Nad Olchowcem w lesie, w głębokim potoku, przeleżeliśmy bez jedzenia kilka dni, aż Rosjanie nas wyzwolili. Tutaj też nie było bezpiecznie. Z takim samym skutkiem mogliśmy przetrzymać w lesie Niklowec. Bitwa przez kilka dni była jednakowa - o każdy skrawek ziemi. Powróciłem do Smerecznego, do szkoły, bo tylko ona ocalała a i tak była bardzo pokancerowana - dziury deskami pozabijałem i tam z żoną i synkiem zamieszkaliśmy sześć miesięcy - obok nas leżało setki trupów..."


A oto relacja jak doczekał się wyzwolenia mój kolega Michał Nacyn z rodzicami - w tym czasie też miał 12 lat.
"...Piątkowy powrót Niemców z Wilśni do Smerecznego wzbudził w nas wielki niepokój. Zaraz przy naszym domu na drodze zamaskowali dwa czołgi a 100 metrów dalej w zakrzaczonej miedzy zainstalowali dwa działa artyleryjskie. Duża grupa żołnierzy rozłożyła się na klepisku naszym i u sąsiada. Całą sobotę z domu nie wychodziliśmy.
Mieliśmy ogromnego stracha gdyż oni obwieszeni długimi sznurami amunicji, granatami, w żelaznych hełmach wyglądali bardzo groźnie. W niedzielę gotowi do walki byli już o godzinie 5-rano. My również wcześnie zjedliśmy śniadanie i zaraz przekazali nam wiadomość, że za półgodziny musimy wynieść się z domu. Byliśmy spakowani, starą babcię ubraliśmy w ciepłe ubranie i wynieśliśmy ją do ogrodu pod grubą gruszkę bo ona już nie mogła chodzić. Pożegnaliśmy ją w wielkim bólu, gorzkim płaczem i w dużym pośpiechu lecieliśmy do potoku. Tam mieliśmy przygotowany schron. Tylko zdążyliśmy wejść i zaczęła się ogromna kanonada.
To dobrze że zabraliśmy ze sobą duży snop słomy do zasłonięcia otworu. Wokół nas pękała ogromna ilość pocisków a odłamki w uderzały w snop tak często jakby padał grad.
W wielkim lęku o życie, musieliśmy pozostać tutaj aż do wieczora. Głowy wystawić na zewnątrz nie było szans. Późnym wieczorem kiedy zapanował spokój, potokiem przedostaliśmy się do lasu Niklowec. Spotkaliśmy tam dużo rodzin. Nocne próby przedostania się przez niemiecką linię frontu do Rosjan nie powiodły się. Niewiele brakowało, żeby nas wykosili na śmierć. Jednego wieczoru, kiedy planowaliśmy drugi skok na stronę radziecką, jakby z podziemi stanął przed nami żołnierz rosyjski. Opowiadał, że czołgał się do nas około 300 metrów pomiędzy niemieckimi żołnierzami.
Nazbierał informacji o pozycjach niemieckich, poprosił o kromkę chleba na dowód że nas spotkał i tą samą drogą wrócił do swoich. Po dwóch dniach kiedy rozgorzały walki w Niklowcu przeszliśmy nocą polami do Wilśni.
Każdy pokładał się do wypoczynku tam gdzie znalazł wolne miejsce. Na strychu, na klepisku, w stajni, pod strzechą. Byliśmy bardzo zmordowani i głodni. Rano o godzinie szóstej nastąpiła taka ogromna ofensywa jak przed czterema dniami na Smereczne. Uciekaliśmy w wielkiej panice przez pola w stronę Słowacji a przed granicą zakręciliśmy do Baraniego.
Tam w lesie, w wielkim dole były tylko dwie chałupy. Przekonani byliśmy, że tam wojować nikt nie pójdzie. A Jednak pomyliliśmy się - tam też byli mocno uzbrojeni Niemcy.
Wieczorem z ich powodu przeżyliśmy niesamowity horror. W nocy weszli do domu i postanowili wyciągnąć z domu kilka kobiet aby się z nimi zabawić. Kobiety nie dawały się i bardzo zaciekle się broniły. Kilku mężczyzn stało pod ścianą i chwilowo się nie wtrącali bo mogliby sprowokować użycie broni. Mrugając na siebie byli przygotowani rozbroić ich. Dał Bóg, że one trzymając się mocno jedna drugiej nie wypuściły z rąk żadnej.
Niemcy wyszli z mieszkania a my w obawie że podpalą chałupę, zebraliśmy się i w ciemną noc poszliśmy w lasem stronę granicy Słowackiej. Na drugi dzień rano byliśmy u nich. Tam pozostaliśmy na wioskach na utrzymaniu ludzi obcego kraju do końca lutego 1945 roku. Jak pomyślę - z perspektywy czasu mówi Michał - trudno mi się zgodzić, że człowiek może tyle wytrzymać..."


Kolejna relacja pochodzi od mojego drugiego kolegi ze Smerecznego. Był starszy ode mnie o trzy lata i w czasie tej wielkiej bitwy miał już ukończone 15 lat.
"...Może ja się powtórzę ale muszę powiedzieć to co mi cały czas stoi w gardle. Gdyby Rosjanie natychmiast wkroczyli po ustąpieniu Niemców, nie zginąłby ani jeden żołnierz a Smereczne byłoby nietknięte. To jakże pechowe wydarzenie spędza mi sen z oczu już 58 lat. To mi się często nawet śni - mówi Michał Bilica.
Była niedziela, słońce cudowne z samego rana aż się chciało chwilkę postać i pooddychać. Nasze pakunki do wyjścia z domu gotowe były już w piątek wieczorem. Upalowałem na łące konia, krowę wypuściłem do sadu a babcia przygotowywała śniadanie. Nagle za oknami straszny huk, popatrzyliśmy na drogę. Na początku wsi dudniło jakby się walił świat. Po kilku sekundach zobaczyliśmy wysoki płomień ognia. To był znak, że palą się już chałupy. Do nas było jeszcze kawałek.
Zabraliśmy swoje tobołki i szliśmy w stronę potoku do schronu. Za nami również szli i sąsiedzi. Pokładliśmy tobołki na ziemię i za kilka sekund posypało się na nas jak gradem. Wskakiwaliśmy od razu do schronu. Nie wszyscy zmieściliśmy się więc dwóch nas wepchało się pod mostek.
Chyba nas zauważyli Rosjanie i skierowali na nas katiusze jak na żołnierzy. Pociski wokół nas tak gęsto pękały, że nie szło wytrzymać. Ktoś krzyknął uciekamy do lasu i pomknęli. Zanim wygramoliłem się spod mostku oni byli już około 20 metrów ode mnie.
Próbowałem zarzucić na siebie ciężki bagaż i w tym momencie zostałem ranny w kark. Pociekła mi po rękach krew. Z ciężkim majdanem nie poradziłem sobie i zostawiłem go goniąc za nimi. Dopiero pod lasem do nich dołączyłem. Na szczęście była i babcia i siostra Ola. Zanurzając się w las zatrzymali nas Niemcy. Rozsierdzeni byli do czerwoności - pytali nas gdzie są "Ruslan soldaten".
Chcieli do nas strzelać, klękaliśmy na ziemię i płakaliśmy. Dopiero pocisk, który blisko spadł uwolnił nas od nich.
W lesie dołączyliśmy do reszty mojej rodziny. Próbowaliśmy iść w kierunku drogi do Mszany ale zatrzymała nas tutaj duża grupa Niemieckich żołnierzy.
Darli się na nas "Ruslan partizan", "Ruslan banditen". Ustawili nas w szeregu i wycelowali do nas broń. Mój ojciec trochę umiał po niemiecku i powiedział, że my uciekamy przed Ruskimi. Wtedy pokazali nam, że tam gdzie idziemy są Rosjanie i musimy wracać. Gdyby nie to małe, naiwne kłamstwo, niewiadomo co by z nami zrobili. Wróciliśmy i dołączyliśmy do reszty Smereczan.
Pod sam wieczór zagubiła się nam babcia. Zaczęliśmy jej szukać, potem wołać - nie odzywała się. Powróciła do nas po ciemku z tym ciężkim tobołem, który ja zostawiłem. Że powróciła żywa to był cud. Cudem stało się i to, że przyniosła tobołek bo w nim było spakowane jedzenie na kilka dni. Tylko dzięki tym zapasom przeżyliśmy. Potem razem ze wszystkimi powędrowaliśmy do Wilśni, Baraniego i na Słowację.
Ludność słowacka okazała nam wielką gościnność. Zapewnili nam zakwaterowanie, wyżywienie a wielu ludziom dali odzież i obuwie. Byliśmy tam razem z nimi pod okupacją niemiecką prawie do początku lutego 1945..."


Gdybyśmy zapytali następnych dziesięć, dwadzieścia rodzin ze Smerecznego albo paręset rodzin z sąsiednich wsi jak oni przeżyli wojnę, odpowiedzi byłyby prawie takie same.
Ciężkie boje toczyły wojska rosyjskie o każdą karpacką wieś. Ostra bitwa o Smereczne trwała 12 dni.
Kilka razy Rosjanie ją zajmowali i kilka razy byli z niej wyparci. Polało tam się bardzo wiele żołnierskiej krwi. Po obu walczących stronach, poległo na polach i lasach Smerecznego ponad tysiąc żołnierzy.
Podam taki dowód, że w sadach i na polach wsi było setki owocowych drzew - po wyzwoleniu nie pozostało ani jedno. Droga, potoki, ścieżki, łąki, rzeczka Smereczanka, zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Wszystko wciśnięte zostało w glebę i wymieszane z wojennym żelastwem, ludzkimi kośćmi i zwierzętami.
Trudno było rozpoznać, gdzie znajdowały się poszczególne gospodarstwa. Na każdym hektarze ziemi było 40 do 50 lejów po pociskach artyleryjskich. Gdyby na jeden dzień przed ofensywą 90 procent ludzi nie przeniosło się do lasu już w pierwszym dniu zginęłaby połowa mieszkańców wsi. Rosyjscy oficerowie po całkowitym wyzwoleniu wsi powiedzieli, że taki ciężki i zacięty bój toczyli tylko pod Stalingradem i Kurskiem. O sześć kilometrów dalej we wsi Polany front zatrzymał się aż do 17.01.1945 roku. Podobnie front stanął na Iwli 6 km. od Dukli skąd przez 4-ry miesiące każdego dnia spadały na nas niemieckie artyleryjskie pociski. Choć byliśmy wyzwoleni pociski ciągle na nas spadały aż do połowy 1945 r.

Zakończenie

Do napisania tego co czytelnik przeczytał, zmotywowało mnie bardziej pokazanie walk frontowych oraz skutki wojny niż pozostałe ludzkie cierpienia i problemy. Choć myślę, że one też w życiu codziennym nie pozostały bez znaczenia.
Prawda historyczna mówi tak, że tam gdzie się biją tam leje się krew. I nie ma co w tym miejscu oczekiwać na jakąkolwiek litość. Zaś walka o ocalenie życia w pokazanych w tekście warunkach była wielkim ryzykiem i nie tylko ale i szczęściem każdego.
Kto się miotał pomiędzy spadającym gradem pocisków i przeżył ten zwyciężył. Myślę, że po przeczytaniu, każdy łatwo sobie uświadomi czym jest wojna i jakie pozostają po niej skutki.
Pokazując problemy codziennego życia chciałbym być dobrze z rozumiany. Nie było moim celem pokazanie łajdactwa a jedynie zgorszenie, degradację zasad moralnych powstałych ze zniewalających działań okupanta. Korzystanie z życia młodych osób to nic innego jak obrona tożsamości. Walka o równe prawo każdej jednostki. I co tu dużo mówić w wydaniu już prawie desperackim.
Wspólne tańce z żołnierzami nie wynikały z miłości do przeciwnika ale z okazywania mu człowieczeństwa, w pozyskaniu zrozumienia na równej płaszczyźnie. To też był rodzaj walki ale bez użycia pistoletu i nabojów.
I kolejne. Użyłem w tekście takiego zdanie: "Ludzie szukali partyzantów aby Niemcom odebrać zrabowane im mienie" Oni nie pragnęli zemsty z osobistej podłości ale byli zdesperowani faktem, że wojna się ma ku końcowi a jeszcze przeciwnik pokazuje drapieżne kły. W rozumieniu cywilizacyjnym było to nadal zagarnięcie cudzego mienia a w tym przypadku nadal jeszcze stronie słabszej i bezsilnej.
Chciałem to wszystko opisać i pozostawić jako dokument dla przyszłych pokoleń a nawet jako ostrzeżenie aby stawiać tamę przemocy. Jako obraz jakimi metodami rządzi się wojna, terror. Nie mogłem też puścić w zapomnienie strasznych zniszczeń Karpackich wsi. Pokazałem je na przykładzie Smerecznego, Wilśni, Olchowca, Bawinka. To tylko mały obrazek. Takie zniszczenia dotknęły całe Karpaty na długości około 300 kilometrów.

Dodatek sensacyjny

Opowiadanie 14-sto letniego chłopca z Olchowca. J. CH.
Czy cudowny sen ? Czy cudowne objawienie ? Proszę rozstrzygnąć samemu.

Miało to miejsce w czerwcową letnią noc 1944 r. Naszym corocznym, wakacyjnym zajęciem w gospodarstwie między innymi było pilnowanie ziemniaków nocą przed zwierzyną a konkretnie przed dzikami. Ta niezapomniana noc akurat przypadła na mnie. Na mnie, bo utworzyliśmy z dwoma sąsiadami spółkę na zmianę. Dziki najczęściej czyniły szkodę po północy albo przed świtem dlatego trzeba było pilnować aż do wschodu słońca. Była to ważna dla nas służba ponieważ 10 lub 15-sto arową plantację potrafiły za jeden raz zniszczyć całkowicie. Najczęściej był to cały areał jaki posiadaliśmy. Na polu zjawiłem się około godziny 23-ej. Usiadłem pod starą czereśnią przy ścieżce - tam mieliśmy gruby pieniek na którym wygodnie siedziało się.
W rękach miałem latarkę i młotek, którym od czasu do czasu stukałem w zwisający z gałęzi lemiesz od pługa.
Od strony Baraniego i Słowacji, zbliżały się ciemne, deszczowe chmury. Co jakiś czas na niebie pojawiała się błyskawica. Było bardzo duszno. Siedząc na grubym pniu same zamykały mi się oczy i opadała w głowa w dół. Co tu dużo mówić, przy takiej pogodzie co chwila popadałem w drzemkę. Broniąc się przed zasypianiem co chwila podrywałem się i waliłem młotkiem w lemiesz. Po ostrym huku przez kilka minut udawało mi się utrzymać głowę równo między ramionami.
Burza stopniowo oddalała się - wybrała sobie kierunek na Barwińskie lasy - Gręcerówkę. Więc spokojnie usiadłem i pomyślałem, że deszcz mnie ominął.
Zamknąłem na chwilkę oczy i przy zakrytych powiekach dostrzegłem przed sobą niesamowitą jasność.
W środku jasnego koła stała Matka Boża ale jakby nad ziemią - nie dotykając jej. Ubrana była w błękitne szaty a ręce miała uniesione do góry i złożone do modlitwy.
Figurę Matki Bożej widziałem bardzo wyraźną jak na dużym obrazie. Bardzo mocno wpatrywałem się w nią. Zbliżała się do mnie nie poruszając nogami a jej jasność była coraz słabsza. Przeżegnałem się i złożyłem ręce. Wydawało mi się, że ta chwili trwa bardzo długo. Strasznie drżałem i nie miałem siły się poruszać.
Kiedy była blisko mnie na około 10 kroków, przemówiła do mnie mniej więcej takimi słowami: "Synku nie bój się, ten głos słyszysz tylko ty. Nie rozpowiadaj głośno wszystkim o naszym spotkaniu, będą ci zazdrościć i utracisz ich jako przyjaciół. Posłuchaj, na waszą ziemię spadnie wielkie nieszczęście. Na polach zamiast roślin, leżeć będą ludzkie ciała. Pamiętaj, że ci co pozostaną żywi będą się poszukiwali na ziemi przez dziesiątki lat. Idź do domu i módlcie się do Pana Boga."
Jasność powoli zanikała a ja ze złożonymi do modlitwy rękami stałem pod drzewem obok pnia. Przedemną pojawiła się ogromna ciemność. Przez dłuższą chwilę nie mogłem poruszać nogami. Cały drżałem z wrażenia, lęku, z trudnej do opanowania radości. Do domu przyleciałem bardzo zdyszany, obudziłem mamę i tata i całą historię im opowiedziałem.

Tą przygodę usłyszałem od Janka w 1944 r. Byłem pod silnym wrażeniem. I proszę zwrócić uwagę, że święte słowa stały się wyrocznią dla tych okolic. Zaś mi obecnie przypomniał sen, tamte sprzed lat zwierzenie, już po napisaniu książki. Dlatego znalazło się na ostatniej stronie. Myślę, że był to sygnał siły wyższej, żeby nie zapomnieć. Z resztą nie darowałbym sobie nigdy aby tak ważnego wydarzenia (a może objawienia) nie utrwalić w książce. Proszę przeczytać uważnie. Interpretacja końcowa dowolna.
beskid-niski.pl na Facebooku


 
2434

Komentarze: (0)Dodaj komentarz | Forum
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.

Imię i nazwisko:
E-mail:
Tekst:
Suma liczb 6 i 0: (Anty-spam)
    ;


e-mail: bartek@beskid-niski.pl
Copyright © 2003 - 2016 Wadas & Górski & Wójcik
Wsparcie graficzne: e-production.pl
praca w Niemczech|prosenior24.pl
Miód
Idea Team
Tanie odżywki
Oglądają nas 33 osoby
Logowanie