• Kermesz - fragment książki "Od Magury po Osławę"
  • "Opowieści galicyjskie" - fragment

"Życie Łemka"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Kasarnia powodem dramatu"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Ginąca natura"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta
  • Część V-ta
  • Część VI-ta
"Chmury i słońce nad Łemkowyną"
  • Część I-sza
  • Część II-ga
  • Część III-ia
  • Część IV-ta

 

/ Łemkowie / Wspomnienia, opowiadania, relacje / Część V-ta
 

Pragnę zwrócić uwagę, że to, co czytelnik spotka w tej opowieści, to jest nie tak odległa historia, pokazana na konkretnych faktach z okresu II Wojny Światowej. Opisane wydarzenia dotyczą zaledwie kilku wiosek małego obszaru Dukielskiego. Zapewniam, że zaprezentowanych 90% zdarzeń, dotknęło setki Beskidzkich i Bieszczadzkich wsi, począwszy od Dunajca aż po San. Pokazując wizerunek wsi Smereczne, w latach 1939 miałem na myśli przedstawić stan faktyczny życia pewnej grupy ludzi z jej kulturą, obyczajowością i stanem zamożności. Jako saldo istnienia i podobnych kilka setek wsi. Podejmując temat małej historii z lat 1939-1945, zapragnąłem wyjawić, cierpienia ludzkie, spowodowane wojną, okupacją, przemocą i bezwzględnym wyzyskiem silniejszego. To z jednej strony. A z drugiej, choć bezradną ale podejmowaną obronę w celu przetrwania i ocalenia ciągłości kultury, tradycji i obyczajów. Przy okazji wylazło jak szydło z worka, jak człowiek, człowiekowi na tej ziemi może być nieprzyjaznym wilkiem. Myślę, że byłoby błędem taką historię zabrać ze sobą do grobu. Tym bardziej, że 80% tamtej cywilizacji przeszło już w zapomnienie. Jednocześnie zastrzegam się, że z 5-cio letniego okresu okupacji, jest to jedynie mała pigułka ze wszystkich faktów. Mam również na myśli, że byłoby wielkim grzechem, nie pozostawić dokumentu dla przyszłych pokoleń, że 60 lat temu, istniały jeszcze: wieś Smereczne, Wilśnia, Ropianka, Olchowiec i kilkadziesiąt podobnych w Beskidzie Niskim. To za przyczyną wojny i dalszej powojennej brudnej polityki zostały one wymazane z mapy a przecież istniały przez kilkanaście wieków. Zapraszam do przeczytania

Leszek Hrabski ( autor wspomnień )


CZĘŚĆ V


Kasarnia i wyzwolenie Olchowca

Do wzbogacenia tego konkretnego tematu o kasarnie dokładają się: moja stryjeczna siostra Anna Dziadosz- Broda po Grzegorzu oraz jej mąż Eugeniusz Dziadosz z Pielgrzymki. Doręczyli mi wywiad od osoby, która uczestniczyła przy budowie kasarni w Olchowcu, jest nią Stefan Buriak, liczący sobie na dzisiejszy dzień 77 lat.
Urodził się w Olchowcu tam gdzie rodzice i pra pra dziadowie. W rodzinie posiadającej niewielkie gospodarstwo rolne i tam żył do 1947 roku. Szkołę powszechną ukończył w Olchowcu. Uczęszczał do niej aż siedem lat. Zgodnie z ówczesnym obowiązkiem.
Poniżej osobiste jego relacje o swojej wsi Olchowiec:

Wspomina Stefan Buriak.

Wieś Olchowiec w 1939 roku liczyła 195 numerów. Duża terytorialnie wioska graniczyła ze Słowacją. Pamiętam, mówi Stefan, że jeszcze przed wojną w naszej wsi urzędowała straż graniczna. Dwóch strażników mieszkało nawet w naszym domu, jeden u sąsiadów a reszta w starej żydowskiej karczmie.
Było ich zaledwie kilku. Każdego dnia po dwóch spacerowali wzdłuż granicy na 6-cio kilometrowym odcinku. Woziłem ich furmanką lub saniami do Dukli i do Krosna gdzie posiadali własne rodziny. Dla mnie był to jedyny zarobek jaki mogłem we wsi pozyskać. Za jeden wyjazd otrzymywałem od 6 do 9 złotych.
Historia i warunki ekonomiczne wsi w dziejach naszych przodków potoczyły się tak, że co trzeci dom miał rodzinne powiązania z ludźmi na Słowacji.
W związku z taką sytuacją, nasi strażnicy chętnie pozwalali mieszkańcom Olchowca na kontakty z rodakami żyjącymi po drugiej stronie granicy. Taka swoboda życia bez wypełniania papierów trwała aż do 1939 roku.
Podobnie rzecz się miała na wielu wioskach przylegających do granicy ze Słowacją.
Po wkroczeniu Niemców do Polski we wrześniu 1939 roku, strażnicy polscy natychmiast wyjechali z Olchowca. Po czterech dniach, w kilkunastu chłopców w wieku 15 do 20 lat poszliśmy pieszo do Tylawy, aby zobaczyć Niemców. W Tylawie przy drodze, rzeczce, na podwórkach stały wielkie samochody wojskowe, wozy konne, motocykle a wszędzie było dużo żołnierzy. Byliśmy ciekawi, a jednocześnie przerażeni tym wszystkim co zobaczyliśmy. Dopiero po tym widoku dotarło do naszej świadomości, że jesteśmy w stanie wojny z obcym państwem.
W Olchowcu pojawili się na koniach jako patrol dopiero po dłuższym czasie. Mogło to być nawet po trzech tygodniach. Interesowało ich to, czy będą mieli lokum na utworzenie posterunku granicznego.
Na tymczasową kwaterę upatrzyli sobie szkołę. Zaraz po miesiącu czasu zajęło ją około 12-tu wojskowych. Obok szkoły, u gospodarza Skorodyńskiego urządzili sobie stołówkę, w której pracowały dwie kucharki (jedna z Olchowca a druga z Polan). W zależności od pory roku, liczbę żołnierzy zwiększali do 15-stu.
Zaraz na drugi dzień zabrali się do ostrego rządzenia. Sołtysowi wsi polecili, że od tej nocy placówka ma być pilnowana przez 6-ciu cywilnych mężczyzn. W związku z tym ma wyznaczać trzy grupy po dwóch mężczyzn, z których każda ma stać od zmroku aż do rana we wskazanym przez żołnierzy miejscu. Hasłem alarmu w razie pojawienia się osób podejrzanych, mieli natychmiast rzucić kamieniem w okna placówki. Ten obowiązek trwał aż do końca ich pobytu.

Podobnie jak i w innych wioskach, w 1942 roku rozpoczęli budowę kasarni. Do jej budowy w ramach obowiązkowego szarwarku, zaangażowali całą wieś Olchowiec i Ropiankę, niemal wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn powyżej 14-go roku życia.
Na plac pod kasarnię wybrano, ziemię żydowską, na której stała pochylona karczma pamiętająca jeszcze czasy nie żyjącego nam Jaśnie Pana, Cesarza Franciszka.
Prawdopodobnie ostatnim właścicielem tej ziemi był ksiądz. Trzeba powiedzieć, że był to najrówniejszy i najdostępniejszy kawałek ziemi w Olchowcu, zaraz obok gospodarstwa Teodora Berdara. Na tym równym placu Berdar miał dom, łąkę i pastwisko.
Do tego chcę dodać, że T. Berdar był rodzonym bratem Bazyla Hrabskiego ze Smerecznego.
Robota prawie że na wielki alarm, rozpoczęła się od wykopów na fundamenty i piwnice. Pracowano przy nich od wczesnego ranka do późnego wieczora. Dzwoniły szpadle, łopaty, kilofy i skrzypiały wozy pod ciężarem wywożonej ziemi.
Nieustannie omijało się dziesiątki furmanek ze wsi Olchowiec i Ropianki. Nie pozwolono nawet na małe przerwy na papierosa. Trzeba było go wypalić w czasie jazdy. W jedną stronę wywożono ziemię, z powrotem przywożono kamienie i żwir aby uniknąć pustych przejazdów. Tego porządku pilnowało 4-ech niemieckich żołnierzy, sprowadzonych tylko do tego nadzoru.
Niestety oszukiwać się nie dało, każdy wozak miał wyznaczony dzienny limit. Kto miał słabe konie, musiał wstać wcześniej i często kończył po zachodzie słońca.
Kamienie na fundamenty zwoziliśmy mówi Stefan, z własnych pól, a żwir wydobywaliśmy z dna rzeki. Natomiast po bale budowlane, deski, cement i kostki z kamienia jeździliśmy do Dukli. Za pracę fizyczną i transport nikt nam nie płacił.
Od wiosny do jesieni budynek wyciągnięto łącznie z umocowaniem krokwi pod dach.
Budową kierował człowiek z zewnątrz, polskojęzyczny, nie znaliśmy go. Robotnicy budowlani, specjaliści od poszczególnych rodzajów robót byli sprowadzeni z Iwli, Jasła i Krosna, zaś pomoc przy budowie pochodziła z miejscowych.
Czas budowy wyłączając zimową przerwę trwał prawie rok. Kasarnia zbudowana była na wysokiej podmurówce z kostki kamiennej, wyrabianej koło Dukli na Foluszu, tam gdzie przez dwa lata pracowali Żydzi z Dukli. Dwie kondygnacji nad piwnicą aż pod dach, budowano z impregnowanych drewnianych grubych bali. Cały dach o bardzo wielkiej powierzchni, pokryty był gontem z drewna.
Na dwóch przeciwległych rogach, wbudowane były bunkry z grubego kamienia. Miały one na różnych poziomach, otwory strzelnicze ze stanowiskami na karabiny maszynowe. Na pierwszym poziomie była wielka świetlica, kuchnia i stołówka, punkt sanitarny, biuro oraz pokoje gościnne. W sumie na parterze i na poddaszu było około 20-cia pojedynczych pokoi.
Budynek wyglądem zewnętrznym, rozwiązaniami wewnętrznymi i wyposażeniem, był klasą równy hotelowi. Jego powierzchnia użytkowa bez piwnic, mogła mieć około 700 metrów kwadratowych.
Jednym słowem był piękny. Olchowiec od czasu swojego istnienia takiego jeszcze nie miał.

Po oddaniu do użytku kasarni, Niemcy nam wieśniakom odpocząć nie dali.
Sołtys otrzymał z gminy nowe dla wsi zadanie.
W związku z tym, że Olchowiec wysunięty jest najdalej na południe, otaczają go obfite stare bukowe lasy. Postanowiono, że wieś wypalać będzie węgiel drzewny oraz wyrabiać będzie drzewo na metry na tak zwane sągi.
Wszyscy ci, którzy nie posiadali koni, robili metry i wypalali węgiel, zaś ci z końmi wozili na przemian raz węgiel raz drzewo - metry do stacji Krosno a odległość z Olchowca do Krosna wynosiła 38 km w jedną stronę. Każdy mężczyzna czy silny, czy słaby, miał wymierzony roczny kontyngent.
Chcę mocno podkreślić, że wypalany przez nas węgiel drzewny z twardego liściastego drzewa, Niemcy stosowali do napędzania ciężarowych samochodów. Nazywali je chyba "Holz-Wagon". Drzewo-metry wywozili koleją aż do Niemiec mówi dalej S. Buriak.
Robiliśmy także drzewo na opał, dla naszej kasarni. Na każdą zimę trzeba było zrobić im dwie duże kupki, wielkie niczym sterty siana.
Może nie każdy wie i dlatego dodam, że za wypracowany roczny szarwark czyli plan, otrzymywaliśmy jako wynagrodzenie; jeden litr wódki, kilka paczek papierosów i bańkę marmolady.

Niemiecka straż graniczna w formacjach wojskowych i cywilnych miała swój objazdowy teatr i kino. W miejscowości Krempna, mieli zbudowaną dużą świetlicę. Woziliśmy ich tam furmankami. Początkowo więcej niż pięciu lub sześciu. W ostatnim roku tylko samego dowódcę i jego zastępcę.
Zjeżdżały się z nimi furmanki z Olchowca, Smerecznego, Huty Polańskiej, Ciechani, Grabiu, Nieznajowej itd. Nas do środka na widownię nie wpuszczali, staliśmy na dworze przy furmankach. Często padał na nas deszcz lub śnieg a z zimna biegaliśmy dookoła furmanek. Cóż byliśmy na ich usługi, do ich dyspozycji przez cały okres okupacji, niczym niewolnicy.
Zdarzały się i takie niespodzianki, kiedy sobie popili a bywało to zawsze po otrzymaniu wynagrodzenia, wówczas wołali Cyganów żeby im grali. Wtedy tańczyli z kobietami w niemieckich mundurach. Czasami przy dobrym nagrzaniu się, odstawiali niebezpieczne numery np. chodzili z Cyganami po wsi i oni śpiewali a Cygani grali. Wyglądało to trochę dziwnie i nietypowo jak na Niemców. W tym momencie nikt z mieszkańców na drogę nie wychodził, byli agresywni i mogli nawet użyć broni.

Pod koniec żniw w 1944 roku kiedy Rosjanie przekroczyli już granice polski, a wtedy partyzantów w lesie przybywało coraz więcej, placówki nie wytrzymywały naporu na kasarnie. Zabrali nam kilka par koni i wozy oraz młodych mężczyzn jako furmanów i kazali się odwieźć. Pojechali w kierunku miasteczka Żmigród.
Wielu mieszkańców Olchowca dopiero pierwszy raz miało możliwość obejrzenia kasarni z bliska. Choć klucze od drzwi przekazali sołtysowi, to kategorycznie zabronili zaglądania komukolwiek do środka.
A co na ten temat powiedział Jan Berdar, który mieszkał 50 metrów od niej a jego pastwisko graniczyło z ogrodzeniem kasarni.
"...Zdarzyło mi się kiedyś, że zrywałem kwiatki na łące i przez nieuwagę zbliżyłem się około 5 metrów od ogrodzenia. W tym momencie podniosłem głowę i patrzyłem na kasarnię. Wyszedł do mnie jeden wojskowy z kijem w rękach, złapał mnie i przylał mi najmniej 10 mocnych kijów. Odwrócił mnie w stronę mojego domu i krzyknął raus, raus.
Siny tyłek miałem przez kilka tygodni. Nie najlepiej nam się w bliskim sąsiedztwie z nimi żyło bo przecież trzeba było na łące kosić siano, suszyć go i zbierać. Ze strachu robiliśmy to, ale za każdym razem trzeba było być odwróconym plecami do kasarni..."

Dwie moje siostry Hania i Tereska wspomina Janek, małe dziewczynki, też z daleka obchodziły kasarnię, kiedy szły do sklepu do wujka pod Wilśnię. Najbardziej bały się dużego psa, który ganiał i szczekał wewnątrz ogrodzenia. Mając 12 lat, mówi Janek, pomagałem ojcu wozić na budowę kasarni kamienie, żwir, deski i bale drewniane.
Z tego powodu, że szkołę zajęła niemiecka straż graniczna ani ja ani moje siostry do szkoły nie chodziliśmy.
Cieszyliśmy się po ucieczce Niemców z Olchowca, że ta piękna kasarnia wzniesiona naszymi rękami i wyrzeczeniami w przyszłości będzie nam służyła.
Marzyliśmy, że po wyzwoleniu będzie zamieniona na dom rekreacji i kultury, nie tylko dla Olchowca. Jednak frontowi żołnierze niemieccy specjalnie ją podpalili. To była ich ostatnia ordynarna zemsta.

Nastąpiła połowa września 1944 roku a Armia Radziecka wyzwalała Krosno. W Olchowcu pojawili się Rosjanie, było ich dużo, może nawet więcej niż jedna dywizja. Przerwali niemiecki front i wdarli się na tyły wroga około 40 km. Zaraz na drugi czy trzeci dzień, Niemcy nacierali na nich z niesamowitą zaciekłością od strony Ropianki i Wilśni, nawiązała się między nimi wielka bitwa. Rosjan zginęło bardzo dużo, najwięcej pod Wilśnią. Reszta przesunęła się przez pola w stronę Słowacji, mówi Stefan.
Za kilka dni dotarł prawdziwy front do granic Olchowca. Wycofujące się oddziały niemieckie od strony Ropianki podpalały kolejno dom po domu a ostatnią podpalili kasarnię. W naszym domu w środku wsi zamieszkali frontowi sztabowcy. Nas z mieszkania wypędzono. Ukryliśmy się w oborze. Jednak za parę godzin wygnano nas nawet i z obory. Mama miała przy sobie zdjęcie swojej córki, która była na robotach w Niemczech, pokazała je oficerowi i powiedziała, że to córka, ona u Was pracuje. W tedy pozwolono zostać nam w oborze.
Za niedługo spadł na nasz dom pocisk - na boisko - zabił konia i dwie krowy. Na podwórku rannych zostało dwóch żołnierzy. Panika powstała niesamowita.
Około 200 metrów od nas widać było nacierających rosyjskich żołnierzy od strony Ropianki, byli już na terenie Olchowca. Wdzierali się do środka wsi, tymczasem Niemcy w popłochu wycofywali się w kierunku Polan i w stronę Słowacji. Strzelanina rozpętała się z obydu stron niesamowita. Kilkunastu z nich we wsi jeszcze walczyło, mieli za zadanie powstrzymanie Rosjan, aby pozostali zdążyli wycofać ciężką broń i przerzucić ją do Polan. Przy moim domu Rosjanie zaskoczyli Niemców, dwóch z nich zastrzelili - jednego na podwórzu a drugiego w mieszkaniu. Pytali gdzie oni są, gdzie się ukrywają.

Na krótko przed podpaleniem kasarni my byliśmy za naszym domem, za rzeczką, która płynęła od strony Ropiaki. W skalnym brzegu mieliśmy schron a w nim mogliśmy przetrwać najcięższą bitwę, mówi Janek Berdar z Olchowca. Niestety, kiedy Niemcy uciekali pod naporem Rosjan z kierunku Ropianki, wygnali nas stąd. Wkrotce bylibyśmy wyzwoleni. Uciekaliśmy w stronę Baraniego.
Tam było około pięćdziesiąt osób ze Smerecznego i niemieckie wojsko. Po małym wypoczynku wracaliśmy do wsi Olchowiec. W lesie napotykaliśmy i Rosjan i Niemców i ponownie Rosjan. Była to straszna kotłowanina. Ciężko było nam z tego kotła wyjść.
Pierwszą grupą byli Rosjanie, prosili nas o chleb, byli głodni a od kilku dni nic nie jedli. Byli to żołnierze z rozbitej dywizji, którzy czekali na ofensywę ich armii z nadzieją połączenia.
Do wsi wróciliśmy ale radość z tego była niewielka, niemiecka linia frontu zatrzymała się zaraz za Olchowcem we wsi Polany.
Zacięta kotłowanina wojenna jeszcze przez kilka dni trwała i nawet wracała na teren Olchowca. Armia Radziecka zwiększyła siły od strony Tylawy, Smerecznego i odsunęli Niemców w głąb wsi Polany i tam front zatrzymał się aż do 17 stycznia 1945 roku. Na obszernych polach wielkiej wsi Polany, od września 1944 do stycznia 1945 roku zginęła wielka armia żołnierzy radzieckich. Wracając z Baraniego do Olchowca można było stracić życie, ale odwaga się opłaciła bo znaleźliśmy swoje konie i bydło ukryte w lesie mówi Janek.
Oglądałem ponad trzy miesiące, jak całe dywizje maszerowały z Dukli na front do Polan a stamtąd przywozili ich sztywnych, zawiniętych w pałatkach. To był tragiczny i przygnębiający widok, tego nie da się nigdy zapomnieć, wylała się tam rzeka krwi, kończy Janek Chudyk.

Kasarnia w Barwinku

Przy temacie o kasarniach, na prośbę kolegów: ADAMA F. i JANA F. kilkanaście stron o Barwinku. Tak Adama jak i Jana, rodzice urodzeni byli w tej wsi. W spełnieniu prośby sięgniemy do pamięci, Szymona i M. Felenczak, postaci anonimowej "Pegi" oraz Anastazji Grozik. Wszyscy czworo urodzeni w Barwinku. Z Anastazją spotkałem się kilka razy. Liczy sobie 82 lata. Już schorowana z dużym uszczerbkiem na zdrowiu.
Pani Anastazja była stałą mieszkanką w Barwinku od urodzenia do 1947 roku. W swojej rodowitej wsi wychowywała się przy rodzicach.
Barwinek to duża wieś położona tuż przy granicy ze Słowacją, na szlaku z Przełęczy Dukielskiej w powiecie Krosno. Przez Barwinek od kilku wieków, przebiegał międzynarodowy szlak łączący Polskę z Węgrami przecinając Słowację, ongiś zwanym, Szlakiem Węgiersko-Polskim.
Po pierwszej wojnie światowej na granicy ze Słowacją utworzony został punkt celny, który wznowiono po drugiej wojnie światowej dopiero w 1961 roku.
Następna osoba z którą osobiście rozmawiałem, pracowała fizycznie na placówce niemieckiej w kasarni, w ramach przymusowego nakazu pracy przez cztery lata i osiem miesięcy. Na jej prośbę pozostawię ją anonimowo. Przy opisywaniu jej wspomnień nazywał ją będę, no właśnie "Pegi" jak wyżej. Zaś kwaterę wojskową graniczną pozostawię po starej nazwie kasarnia.

A oto co udało mi się w bezpośredniej rozmowie ustalić:
W Barwinku na kasarnię Niemcy wykorzystali budynek wzniesiony przez Austriaków w XIX wieku w którym kwaterowali wojskowi w czasach zaboru. Budynek w tedy nazywano "Grencerówką". Dlatego "Grencerówką" bo jej przedostatniego właściciela nazywano Grejncar. Potem przemianowano na kasarnię. Zaś ostatnim właścicielem został nijaki Kowalski, który budynek kupił po pierwszej wojnie światowej.
W tych stronach niespotykanie pobudowany został z grubego muru, ze specjalnie umocnionym głębokim podpiwniczeniem. Projektowany i budowany był od razu z przeznaczeniem na obiekt wojskowy. I taką funkcję zaraz po wybudowaniu sprawował.
Najpierw stacjonowali w nim żołnierze austryjaccy, zaś w czasie okupacji Niemcy.
Zanim przystąpię do części zasadniczej, kilka słów wprowadzenia z dawniejszej historii, która miała miejsce bezpośrednio we wsi Barwinek. O to one:
Wiosną 1769 roku, konfederackie oddziały Pułaskiego połączyły się z zaciągani formowanymi przez Węgrów głównie na Słowacji i utworzyli w Barwinku obóz, który stacjonował do 1770 r. Po traktacie rozbiorowym Polski w 1772 roku przez Barwinek przemaszerował korpus austryjacki, którego zadaniem było przejmowanie administracji na ziemiach objętych zaborem. Tym historycznym traktem, który łączył Polskę z Węgrami maszerowało przez Barwinek w 1849 roku carskie wojsko. Podążało ono na pomoc Cesarstwu Austrii w stłumieniu powstania węgierskiego.
Przed I-szą wojną światową, dwaj bracia Thonet zbudowali w Barwinku tartak, który przerabiał drzewo dla okolicznych mieszkańców. Nabyli oni także wielkie połacie lasów w tamtych okolicach. W Barwinku mieścił się folwark mający charakter dworku, po którym do dziś pozostała jeszcze aleja zachowująca dawny wygląd.
W 1938 roku tartak odkupili Żydzi a w czasie drugiej wojny światowej został zniszczony.
(Część powyższych relacji moja "Pegi," nie była wstanie podać ścisłych dat ze względu na wiek)
Podając wprowadzenie, chciałem podkreślić znaczenie historyczne wsi Barwinek.

Wracając do tematu, we wrześniu 1939 roku "Grencerówkę zajęła niemiecka straż graniczna. Umieszczono w niej 38-miu wojskowych pełniących funkcję granicznej straży. Ich zadaniem było pilnowanie wyznaczonego odcinka granicy oraz nadzorowanie i kierowanie ruchem na przejściu granicznym Polska-Słowacja.
Za czasów okupacji hitlerowskiej, przejście graniczne w Barwinku miało dwa strzeżone przez nich posterunki. Jeden umieszczony był w środku wsi przy niemieckiej placówce zwanej kasarnią. W tym miejscu droga przegrodzona była szlabanem podnoszonym. Jadących lub idących w stronę granicy, uzbrojony strażnik niemiecki legitymował, sprawdzał a niektórych dokładnie rewidował. Mieszkańcy wsi Barwinek przepuszczani byli bez rewidowania.
Drugi posterunek był na przejściu granicznym o tej samej funkcji ale o ważniejszym znaczeniu. Tu kontrolowano i rewidowano pojazdy i osoby piesze przekraczające granice od strony Słowacji a także i od strony Barwinka. Na tym granicznym posterunku przez cały czas stało trzech uzbrojonych wojskowych strażników.

Pracowałam w kasarni jako pomoc kucharza, oraz byłam sprzątaczką. Po obiekcie mogłam chodzić ale tylko w miejscach wyznaczonych. Na sprzątanie miałam ściśle wyznaczone godziny mówi "Pegi", w innych godzinach nie wolno było mi zbliżać się do tych miejsc. Udało mi się dwa lub trzy razy podpatrzeć tą chwilę kiedy strażnicy przyprowadzili do kasarni złapanych mężczyzn przekraczających nielegalnie granicę. Domyślam się, że mogli nimi być "kurierzy" albo zbiegowie, którzy w tych okolicach przekraczali granicę uciekając na południe do Francji i Rumunii.
Ponosili oni ciężkie tortury. Na ich katowanie nie dało się patrzeć, na widok tego - mdlałam. Innego razu udało mi się także zobaczyć złapanego mężczyznę, którego uwiązali do samochodu na tamtym posterunku przy granicy i przyholowali go za samochodem aż do wioski na kasarnię. To szczęście, że na drodze leżał śnieg i to, że ten człowiek był grubo ubrany. Ubranie na nim było i tak całe podarte, widać było pokrwawione ciało. A co z nim potem robili, nie będę opowiadać bo nie mogę. Dostaję jeszcze dziś gęsiej skórki na ciele. Nie chcę sobie nawet tamtej chwili przypominać. Takich akcji było wiele ale nie każdą udawało się z bliska zaobserwować. Za zbliżanie się w tym czasie do nich można było zdrowo oberwać. Mimo strachu, jednak ryzykowałam.
Wiem także, że wyżsi rangą oficerowie z Barwinka mieli służbowy nadzór nad kasarnią w Smerecznem, w Olchowcu i jeszcze nad paru innymi. Komendanci tamtych placówek przyjeżdżali tutaj bryczkami, stawali przed naszymi na baczność i pokornie przed nimi tłumaczyli się ze wszystkiego. Po pięciu latach służby trochę języka niemieckiego się rozumiało. Pracowałam na takich warunkach jak ci, którzy wywiezieni zostali przymusowo. Za pracę nikt mi nie płacił.
Chcę dodać, że nasi mieszkańcy mieli troszkę mniej kłopotu niż mieszkańcy Smerecznego, bo nie musieli w obowiązkowym szarwarku budować nowej kasarni. Wasi ludzie ponosili ogromny ciężar z tego tytułu. Powiem więcej, że strażnicy z Barwinka nie interesowali się miejscową cywilną ludnością. Oni nie zaglądali na podwórka mieszkańcom czy gospodarzom tak jak to miało miejsce w Smerecznem. Mieli pełne ręce innej roboty na granicy. Ludzie cywilni i gospodarze w Barwinku mieli trochę więcej swobody.

Anastazja Grozik swoje przeżycia z przed i po 1939 roku przedstawiła dość barwnie mniej więcej tak:
Między pierwszą a drugą wojną światową, moi rodzice pracowali na dworku u Thonetów. Mama Anna była kucharką i gospodynią a tato Mojżesz, gajowym w lesie na Słowacji. Ja chodziłam do szkoły a po lekcjach, przebywałam z mamą na dworku. W 1938 roku, kiedy Thoneci sprzedali cały majątek Żydom, ja już miałam prawie 18 lat.
Do Thonetów należało dużo ziemi, tartak i wielkie połacie lasów. Ich lasy ciągnęły się od Barwinka aż po Wilśnię i w głąb Słowacji. To prawda, ja również sobie przypominam, że tuż przy Smerecznym duża część lasu nazywana była "Grencerówką". Myślę, że ten duży obszar w Smerecznym też należał do Thonetów. Były to piękne grube, wysokie jodły i grube rozłożyste buki oraz modrzewie. Było z czego czerpać ogromne zyski w czasach zaboru. Oni to umieli odpowiednio wykorzystać i zrobili grube pieniądze. Tartak pracował całe 24 godziny na dobę. W tym czasie u nich ludzie dobrze zarabiali przy wycinaniu i wożeniu drzewa do tartaku. Konie i furmani byli nie tylko z Barwinka a nawet z dalekich okolicznych wsi. Zaś pocięte na deski modrzewie, wywożono do kilku krajów na wyrób mebli.
Dworek był piękny, z dużą ilością pokoi a obok towarzyszyły zabudowania gospodarcze, w których były i pokoje mieszkalne dla służby pałacowej i folwarcznej. Obok mnóstwo zieleni i niewielki park do którego sprowadzono ozdobne drzewka i kwitnące róże zza granicy. Wiosną pięknie zakwitało dużo drzew w parku, na alei i w ogrodzie a cudowny zapach kwiatów roznosił się po całym folwarku. Pomagałam mamie zrywać duże kolorowe kwiaty w ogrodzie, robić z nich duże bukiety i ustawiać je w pałacowych pokojach.
Na terenie dworku były też i stawy rybne. Hodowano w nich karpie i pstrągi. Woda do stawów doprowadzona była z rzeczki, która płynęła z lasu od strony Słowacji. Woda czyściutka, przeźroczysta, zdrojowa. Można było ją pić prosto z kamienistej rzeczki. Pili ją podróżnicy, robotnicy , obsługa, wprost czerpiąc garściami.
Od drogi głównej do dworku prowadziła aleja obsadzona po obu stronach smukłymi drzewami. Do państwa Thonetów goście przyjeżdżali każdego dnia z Krosna, Rzeszowa oraz ze Słowacji, Węgier i Austrii. Ciągle szykowałyśmy jedzenie i różne przysmaki. Po bogatej uczcie oni przebierali się, siadali na bryczki i wyjeżdżali do lasu na polowania. Pamiętam, że my z mamą też ciągle musiałyśmy się przebierać. Mama w porównaniu do innych robotników, nieźle u nich zarabiała, była główną kucharką.
Mój tato Mojżesz Grozik, zginął w wypadku w lesie na Słowacji przy pracy w 1927 r. Po nim z mamą otrzymywałyśmy rentę aż do 1939 roku. Rentę wypłacało nam państwo słowackie. W każdym miesiącu mama otrzymywała ze Słowacji druk, wypełniała go i wysyłała do nich odwrotną pocztą. Oto skrót pytań na druku:
"Zasilam wam formuler, dajte tam sobi potwerdit, u tamajszoho prysłusznoho alebo metrikalnoho, czy Anastazja G. żyje , a co Anna G. ne wyszła ponowne za móż."
Jeżeli mama zapomniała wysłać takie oświadczenie, renty nie otrzymałyśmy. Za to na miesiąc następny były zawsze przysyłali dwie. Mama za pieniądze z renty w 1938 roku zbudowała w środku wsi w Barwinku drewniany domek. Posiadałyśmy także w Barwinku 6 mórg ziemi. Moja ukochana mama umarła w czasie okupacji w 1941 roku, a całą własność przepisała na mnie.
W czasie okupacji udało mi się uniknąć wyjazdu do Niemiec na przymusowe roboty. Ukrywałam się. Żyło się ciężko bo trzeba było ciężko pracować.
Czas wyzwolenia, front jaki przewalił się przez wieś Barwinek przeżyłam - mówi Anastazja G. - ciężko i boleśnie. Kiedy ofensywa Armii Radzieckiej uderzyła na Barwinek w październiku 1944 roku było to około południa. Ciężkie pociski pękały jeden przy drugim po całej wsi. Od huku trzęsła się ziemia. Po małej chwili paliło się już kilka domów. Wybiegłam na dwór, widziałam w powietrzu unoszącą się ziemię i kamienie. Za parę minut uciekali już ludzie w stronę lasu, goniąc przed sobą bydło, konie i owce. Pociski pękały blisko nich, część bydła przewracała się. To co na ziemię padło już się nie podnosiło. Pozostało w tym miejscu aż do całkowitego wyzwolenia.
W czasie pierwszej ucieczki na drodze i na polu zginęło już kilka cywilnych osób. Cofnęłam się do mieszkania i ubierałam w pośpiechu swojego trzy letniego synka. Do torby włożyłam trochę jedzenia i jakieś ciuszki i też z dzieckiem na plecach biegłam w stronę lasu. Przede mną i za mną biegli do lasu duże grupy ludzi. Po drodze dopędził mnie mój szwagier Piotr Madzej z żoną i małym jednorocznym dzieckiem. Było mi trochę z nimi odważniej, więc biegliśmy razem w głąb lasu. On jako doświadczony mężczyzna te leśne ścieżki lepiej znał niż ja.
Tymczasem we wsi artyleria nasiliła swoją dalekosiężną ofensywę na Barwinek. Strzelali niemiłosiernie z dział wielkiego kalibru mówi Szymon Fedeńczak.
Bili z daleka bo nie było słychać huku z armat. Mogło to być nawet dalej niż z Zawadki Rymanowskiej.
Leje po pociskach były tak wielkie, że schowałby w nie połowę budynku. Zaraz w pierwszej godzinie walki zginęło dużo ludzi. Nie zorientowani w konsekwencjach grożącego niebezpieczeństwa ludzie, po pierwszych wybuchach wychodzil i z domów na podwórka i gapili się na unoszącą się w górę ziemię.
W ten sposób kilka osób zginęło koło domu a spora część na drodze w czasie ucieczki do lasu. Masakra była nadspodziewanie wielka.

Do lasu zawędrowaliśmy głęboko z tą myślą, że tak daleko artyleria bić nie będzie, mówi Anastazja. Trochę odczekaliśmy i po jakimś czasie rozpaliliśmy duże ognisko. Była już jesień, nie minęła jeszcze połowa października a na dworze było bardzo chłodno. Wielki stary las z szeroko rozpiętymi konarami zasłaniał całkowicie niebo nad nami. Robił się półmrok. Za małą chwilę było już całkiem ciemno. Światło mieliśmy tylko od palącego się przed nami ogniska. Obok nas około sto i więcej metrów rozlokowały się inne rodziny. Słychać było płacz dzieci i kobiet. Siedząc przy ognisku, marzyliśmy, żeby po dwóch lub trzech dniach powrócić do domu. Byłam zmartwiona z tego powodu, że wychodząc w pośpiechu, niezbyt dobrze zamknęłam dom. Nie zdążyłam pochować nawet cenniejszych rzeczy. Mogłam "Hektorowi" rzucić chociaż kawałek chleba, bardzo skowyczał kiedy odchodziliśmy. Wpatrując się w dopalające się gałązki, marudziła pod nosem Nastka, ale tak naprawdę, nie było na to ani chwili czasu, bo od wybuchów trzęsła się chałupka.
Moje zmartwienie po kilku dniach tułaczki nie miało już najmniejszego sensu ani znaczenia. Przy dużym ognisku przesiedzieliśmy do dnia następnego. W nocy artyleria ucichła. Słychać było tylko pojedyncze, długie serie z karabinów maszynowych a tylko od czasu do czasu, głośniejsze wybuchy ręcznych granatów.
Z chwilą kiedy lekko zaświtało, obok nas przechodził w stronę Barwinka sąsiad Filip Warchow. Powiedział, że musi przynieść coś do jedzenia i cieplejsze ubranie. Bardzo czekaliśmy na niego, żeby powiedział co tam się dzieje Do wieczora tego dnia nie powrócił. Wprawił nas w duże zakłopotanie. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że leży martwy na własnym podwórku. Zastrzelony został przez niemieckich żołnierzy.
Rano dołożyliśmy patyków do ogniska, ogrzaliśmy trochę dzieciaki i za chwilę ponowiły się wybuchy artyleryjskich pocisków. Padały daleko od nas, czuliśmy się tutaj bezpieczni ale wydawało nam się, że padają i na las.
Przy sąsiednich ogniskach zaczął się ponownie płacz małych dzieciaków. Dzieci nie szybko zmieniają swoje gusta, nie zaakceptowały i wręcz nie przyjęły gorszych warunków domagając się ciepłego jedzenia, matczynych pieszczot i powrotu do domu. Akurat w tym wyjątkowym miejscu takich zachcianek trudno było im dostarczyć. Zaś te ciut starsze życzyły sobie natychmiastowego powrotu do domu.
Do domu? Kiedy we wsi od nowa zaczęło się piekło. Od czasu do czasu pociski zaczęły pękać w lesie coraz bliżej nas. Zapas patyków przy ognisku nam się skończył, wstałam i odeszłam od ogniska około 50 kroków, pochyliłam się po gałązkę i usłyszałam za plecami ogromny wybuch. Pierwszy mój odruch to spojrzenie w stronę ogniska i właśnie stamtąd usłyszałam przerażający krzyk. Biegłam do ogniska ile sił a w głowie miałam setki strasznych myśli. Jeszcze nie wiedziałam co się wydarzyło a w oczach miałam pełno łez. No i stała się najstraszniejsza rzecz. Nad młodym Piotrem Madzejem, mężem i ojcem, klęczała jego żona Anna, obcierała mu z głowy krew i płakała. Nachyliłam się i zaczęłam nim ruszać, cucić go ale on już się nie odezwał. Z ust, nosa i uszu ciurkiem popłynęła krew. Przerażeni tą straszną tragedią płakaliśmy wszyscy czworo. Rozpacz mojej ciotecznej siostry Ani była niesamowita. Małżeństwem byli dopiero trzy lata. Czekali na wyzwolenie z okupacyjnego jarzma. Mieli wiele wspólnych marzeń, wiele planów na przyszłość: powiększenie rodziny, powiększenie gospodarstwa, kupno konia itd. itd. Wszystkie ich marzenia pękły w jednej małej chwili. Zabrała je bezlitosna śmierć. Pochłonął ciemny, zimny las, przerwała przeklęta ohydna wojna. Umyłam mu twarz, położyłam ręce na piersi, zrobiłam z patyków krzyż i przykryłyśmy mu chusteczką głowę. Na tym miejscu dłużej pozostać nie mogliśmy. Odchodząc, pożegnaliśmy go wszyscy czworo. Pogrążeni w głębokim smutku, zostawiliśmy go w lesie pod gołym niebem. Tak zakończył się drugi dzień naszych marzeń o wolność na którą czekaliśmy przez 5 lat.
Obydwie - mówi Anastazja - z maleńkimi dzieciaczkami na plecach, przez duży ponury las powędrowałyśmy na Słowację. Drogi ani ścieżki przed nami nie było, przedzierałyśmy się przez gęstwiny kierując się jedynie słońcem. Odległość około trzech kilometrów kosztowała nas około pół dnia trudu. Pierwszą słowacką wioską była Porubka. Od granicy nie więcej niż dwa kilometry. Tam z otwartym sercem przyjęli nas i tam pozostaliśmy przy nich przez kilka dni. U nich był jeszcze jako taki spokój. Wioska mała, na uboczu, około 7 km od drogi głównej. Przez kilka dni Niemców jeszcze nie było.

O Barwinek dopiero w tym dniu rozgorzała prawdziwa walka. Armia Radziecka nacierała z dwóch skrzydeł, od strony Tylawy czołgi, wozy bojowe i artyleria, a od Zyndranowej piechota uzbrojona w karabiny maszynowe i moździerze.
Bitwa była straszna, zaciekła jak o Stalingrad - mówi Szymon Feleńczak. Niemcy aby odsłonić sobie pole do skutecznego likwidowania ataków piechoty rosyjskiej palili dom po domu.
Wszędzie gdzie pojawiała się piechota na odkrytym terenie, Niemcy kosili ją niemiłosiernie. Padali na ziemię i nie podnosili się. Krwawe i zacięte walki o Barwinek toczyły się przez kilkanaście dni. Z tego wielkiego piekła większa część mieszkańców uciekła przed bitwą na Słowację. Reszta ludzi postanowiła pod osłoną gęstego lasu, w głębokich wąwozach ukrywać się i pozostać u siebie. Ci wszyscy, którzy z domów nie mogli uciec, byli skazani na łut szczęścia. Niewielu z nich pozostało przy życiu. Ja - mówi Szymon, próbowałem szukać schronienia koło domu. Dwie godziny pod tym gęstym gradem pocisków wytrzymałem, dalej nie chciałem poświęcać rodziny na nieznany los. Potokiem i pod zasłoną krzaków, wyprowadziłem rodzinę do lasu. Tam takiego piekła nie było. Pociski padały rzadko a duża ich część rozrywała się na konarach drzew.
A oto przeżyte tragedie widziane oczyma Marii Baj (Feleńczak) rodowitej mieszkanki Barwinka.
Pierwsze pociski spadły na ogród sąsiada, może trzydzieści kroków od mojego domu, następne sto metrów dalej. Przycisnęliśmy się plecami do ściany domu i czekaliśmy na dalsze wydarzenia. Po około 20-stu minutach posypało się ich kilka po ogrodzie naszego domu. Zobaczyliśmy zaraz w jakiej panice z automatami w rękach uciekają niemieccy żołnierze. Wskoczyliśmy do domu i w pozycji klęczącej głośno modliliśmy się. Posypały się na nas szyby i wydawało nam się, że chałupę podniosło do góry i trzeszcząc przysiadła z powrotem. Na dalsze czekanie nie było już odwagi.
Złapaliśmy do rąk po kilka ciuszków, jakieś garnuszki, chleb i uciekaliśmy w las w kierunku Słowacji.
Nie liczyliśmy już na żadne szczęście, leśną błotnistą drogą przesuwaliśmy się w głąb lasu. Po zjawieniu się nad nami samolotów, zanurzyliśmy się w gęstwinę. Trudno było uwierzyć własnym oczom, przed nami stanęło trzech rosyjskich żołnierzy i koń. Jeden z nich w mundurze oficera był ciężko ranny. Pierwsze słowa jakie z ich strony padły to: Dajtie wodiczki i kuszat. My uże dwie niedieli niczoho nie kuszali. Oddaliśmy im ostatni kawałek chleba i daliśmy im pusty garnuszek, w którym z kałuży przynieśli rannemu wodę. Byli to żołnierze z rozbitej około 10 września w Olchowcu i Wilśni radzieckiej dywizji. Po godzinnej rozmowie z nimi, oni pozostali na miejscu, my poszliśmy dalej w kierunku Słowacji. W Porubce spotkaliśmy Anastazję z synkiem i Hanię Madzej z małym dzieckiem.
Po kilku dniach pociski zaczęły spadać na stronę słowacką. Z Porubki nas kilkadziesiąt osób - mówi Anastazja - wyruszyło w kierunku słowackiego miasta Wranowo.
Przez kilka dni poszukiwaliśmy miejsca kto by nas do siebie przyjął. Po długim poszukiwaniu zatrzymaliśmy się we wsi Kładkowce.
Mnie przyjął do swojego domu wójt. Dał mi pokój, pościel, ubrał mnie, dali nam jedzenie. Poprosiłam go o pracę. Zatrudnił mnie w swoim domu na kucharkę. Oprócz gotowania piekłam dużo chleba, myślę że do jakiegoś sklepu. Było mi u niego dobrze. Miałam także możliwość w dostarczaniu jedzenia naszym uciekinierom. Ze mną także była Marysia Baj. (Feleńczak) Spokojnie pracowało mi się u niego do miesiąca lutego 1945 roku. Kiedy front rosyjsko-niemiecki dotarł do Kładkowic, przy pierwszym artyleryjskim natarciu, ruski pocisk trafił w ścianę mojego pokoju. Był wczesny ranek, jeszcze byłam w łóżku, obok mnie spał mały synek. W ułamku sekundy, widziałam jak do pokoju wali się z ogromnym trzaskiem ściana. W tym momencie zrobiłam jeszcze szybki obronny odruch, pociągnęłam na głowę sobie i dziecku pierzynę. Po ułamku sekundy, na przeciwnej ścianie eksplodował pocisk. Posypał się na nas gruz. Mnie i mojego synka Stefana od śmierci, uratowała tylko gruba pierzyna. Po okropnym błysku i eksplozji ja straciłam przytomność. Ocknęłam się po długim czasie, zobaczyłam że jestem w innym pomieszczeniu. Od razu krzyknęłam gdzie mój synek ! Po wybuchu mężczyźni znieśli mnie i synka do piwnicy. Przez kilka godzin nie mogłam chodzić. Nie byłam w stanie utrzymać równowagi, byłam cały czas w szoku. Na drugi dzień zawieźli mnie do szpitala i tam leżałam prze dwa tygodnie.
W następnym dniu przez Kładkowce, mówi Maria Baj, maszerowało dużo radzieckich żołnierzy.
Przyglądałam się im w towarzystwie słowackich mieszkańców. Szli w szyku wojskowym czwórkami ponad godzinę prosto do boju, na front. W większości byli to młodzi chłopcy a na twarzach wypisane mieli poniżej 20-stu lat, jakby jeszcze rekruci, kiepsko ubrani. W oczach ich malował się wielki smutek. Spoglądali w naszą stronę i ocierali łzy. Jeden z siedzących obok mnie mężczyzna pokiwał głową i powiedział: "Hyba na jednu hodinu ich budie". Tym mężczyzną był były żołnierz słowackiej dywizji, która w przymierzu z armią niemiecką stała przeciwko Rosjanom. On był żywym świadkiem na froncie i widział jak Niemcy przy swojej technice uzbrojenia kosili Rosjan.

Do Barwinka - mówi Anastazja - powróciłam razem z Marysią Baj (Feleńczak) w miesiącu marcu 1945 roku. Po roztopach, pojechałam ze znajomymi do lasu i pozbierałam kości mojego szwagra Piotra Madzeja, który zginął przy moim ognisku. Razem z sąsiadami pochowaliśmy je na cmentarzu w Barwinku.
W czasie walk o Barwinek, zginęło około 80 cywilnych ludzi. Więcej aniżeli zmarło śmiercią naturalną w ciągu 20 lat, przed obecną bitwą.
Swoje wspomnienia chciałam zakończyć smutną historią jaką musiałam przeżyć po powrocie do Barwinka. Otóż szukałam swojej rodziny, koleżanek i przyjaciół. Między innymi szukałam zaprzyjaźnioną i bliską mi rodzinę. Odnalazłam ich, powiedziano mi, że Jan F. tragicznie zginął parę tygodni po wyzwoleniu. Jechał koniem - furmanką na Słowację, chciał stamtąd przywieźć trochę mąki, cukru, słoniny i co tylko możliwe, bo w Barwinku i w okolicach było wszystko zniszczone. Ludziom zaczął doskwierać głód. Ze sobą zabrał na wymianę i do sprzedania, trochę ocalałych drewnianych wyrobów rzemieślniczych. Granica w tym czasie była jeszcze otwarta, trwała wojna. Jechał drogą całkiem legalnie jak w gościnę do sąsiedniej wsi. Zaledwie kilka kilometrów za granicą na Słowacji najechał wozem na minę. Po detonacji siła wybuchu rozrzuciła wóz i wszystkie jego przedmioty w promieniu kilkunastu metrów. On też zginął. To szczęście mówi Anastazja, że ktoś znalazł przy nim dokumenty. Natychmiast zawiadomiono rodzinę o tragicznym wypadku. Zaraz przyjechali synowie, żona i zabrali ciało. Pochowali go na cmentarzu w Barwinku. Bardzo długo po tej przykrej dla mnie wiadomości - mówi Nastka - nie mogłam się pozbierać. Po dzień dzisiejszy pamiętam, że ogromnie płakałam i przeżywałam to ich nieszczęście.
Kiedy przekazywała mi Anastazja to ostatnie przykre wspomnienie, po kilku słowach zanikał jej głos i przestała mówić, spojrzałem na nią, jej starej biedulce trzęsły się usta, a z oczu ciurkiem leciały łzy. Natychmiast przerwałem pisanie w notatniku, zrobiłem jej herbatę i zaproponowałem, że na dzisiaj tego wywiadu już wystarczy. Po godzinie luźnej rozmowy odjechałem do domu. Żegnając Anastazję, zastrzegła mi, że jutro mam obowiązkowo przyjechać i dokończymy.
Próbowałem jej odmawiać dalszego kontynuowania ale stanowczo powiedziała: "Ja z tym wewnętrznym bólem chodzę całe życie i muszę się z kimś nim podzielić."
Powróciłem więc na drugi dzień i wysłuchałem ją do końca ale wszystkiego i tak napisać nie mogłem. To było bardzo smutne. Przyznam, że ja jej wspomnienia też mocno przeżyłem tym bardziej, że synowie ś.p. Jana są moimi kolegami. Było to dla mnie, również bardzo wzruszające. Nasuwa mi się od razu takie skojarzenie, że trzeba było mieć dużo szczęścia by przeżyć, aby nie paść ofiarą wojny już po wojnie. Takich przypadków po froncie było wiele gdzie podczas orki pługiem, padał koń i ginął furman.

Do wojennych wspomnień przeżytych w Barwinku, dokłada się także mój kolega Wacek F.
Mnie i całą rodzinę, pierwsze uderzenie artyleryjskie Armii Radzieckiej na Barwinek - mówi Wacek - zastało przy obiedzie. Siedzieliśmy wszyscy przy stole. Ciężkie pociski najpierw pękać zaczęły na pozycjach niemieckich na odległych polach za wioską, po małej chwili przeniosły się na nas. Ojciec i my - dwóch starszych chłopców wyszliśmy na podwórko. Patrzyliśmy na ten huk z wielkim niepokojem. Prawdę mówiąc o wojnie mieliśmy całkiem inne wyobrażenie. Uważaliśmy, że strzelanie z broni ręcznej i ciężkiej powinno się odbywać tylko na pozycjach wojskowych. Cywilów powinni chronić i omijać. Jednak było inaczej. Przez 40 minut (może godzinę) działo się to ponad 500 metrów od naszego domu. W tym czasie zbieraliśmy podręczne rzeczy, ubranie i jedzenie do koszyków, woreczków i wkładaliśmy razem ze sąsiadem na wóz. Resztę ciężkich przedmiotów oraz worki ze zbożem mieliśmy już ukryte w piwnicy. W wielkim pośpiechu wraz z sąsiadami wyruszyliśmy w stronę lasu na górę "Łaziska", w kierunku starej wieży obserwacyjnej. Służyła ona przez dziesiątki lat straży granicznej. Znane miejsce. Przed sobą pognaliśmy cały inwentarz a było tego sporo (4 krowy, 4 jałówki i stadko owiec) z nadzieją, że za dzień albo dwa w całości powrócimy do domu.
Widzieliśmy, że w tym samym czasie artyleria i spora część niemieckiej piechoty przemieszczała się z Barwinka na Słowację. Ci żołnierze, którzy pozostali we wsi i na polach Barwinka, bronili się ręczną bronią maszynową. Wszyscy cywile, którzy w lesie do nas dołączali, opowiadali że we wsi zginęło już dużo ludzi podczas opuszczania domów. Blisko mojego domu u sąsiadów zastrzelono 17- sto letniego chłopaka oraz starszego mężczyznę. Zostali posądzeni przez żołnierzy niemieckich za szpiegów. Po prostu nie zdążyli wszystkiego odpowiednio zabezpieczyć przed ogniem i zniszczeniem i pozostali w domu.
W czasie koczowania w lesie - mówi Wacek F. - doszedł do nas rosyjski żołnierz - zwiadowca. Pobłądził i nie umiał powrócić na swoją stronę. Dookoła nas w promieniu może trzystu metrów, biegali i atakowali z broni maszynowej Niemcy. Chwila była bardzo niebezpieczna dla każdego. Po konsultacji z mężczyznami, zażyczył sobie aby go przeprowadzić przez niemiecką linię frontu. Wyjścia innego w tej sytuacji nie było bo on był także z bronią w ręku. Poszło z nim dwóch naszych mężczyzn i słuch po nich zaginął na zawsze. Jaki spotkał ich los tego nie dowiedzieliśmy się nigdy. Można się jedynie domyśleć, że wpadli w ręce Niemców i potraktowano ich całą trójkę jako frontowych szpiegów. A za to była tylko kula.
Rosjanie po trzydniowych ciężkich bojach nie byli w stanie zająć wsi. Tą przewagę i sytuację wykorzystali Niemcy i cofnęli się ze Słowacji i spalili Barwinek doszczętnie. Ciężkie walki o wieś rozgorzały ponownie z wielką siłą.
Dopiero po pięciu dniach zmagań Rosjanie odrzucili Niemców na stronę słowacką. Do wyzwolonej wioski powróciliśmy z lasu po ośmiu lub dziewięciu dniach. Spotkaliśmy spalony nasz dom i całe nasze mienie, spaloną całą wieś i wielką ilość zabitych ludzi.
Dokładnej daty wyzwolenia Barwinka nie pamiętam ale było to przed połową października 1944 roku.

Żyć się tutaj nie dało z kilku powodów. Po pierwsze, nie było gdzie mieszkać, wszędzie leżało dużo trupów cywilnych i wojskowych, nie było co jeść a w całej wsi nadal pękały pociski. Tym razem prała na nas artyleria niemiecka ze strony słowackiej. Czekać na śmierć nie było sensu.
Tato zabrał nas wszystkich na furmankę i pojechaliśmy w stronę Dukli. W tym momencie pozostał nam tylko wóz, koń i dwie krowy. Patrząc na innych sąsiadów, którzy powrócili z lasów po kilkunastu dniach, my mieliśmy dużo bo oni mieli tylko małe tobołki w rękach. Za Duklą, w Równym u znajomego, mieszkaliśmy dwa tygodnie, następne dwa tygodnie w Króliku u innego kolegi mojego ojca. Na zimę powróciliśmy do Barwinka do ciotki Wanat, była ona siostrą mojego ojca. Jej dom na szczęście ocalał. W jednym małym pokoiku jaki nam użyczyła ciotka, przeżyliśmy do wiosny.
Problem jedzenia doskwierał nie tylko nam ale także i rosyjskim żołnierzom. Nas uratował zagon niewykopanych ziemniaków wczesną jesienią przez żołnierzy i ludzi cywilnych. Po prostu nikt tego zagonu nie znalazł. Zaraz po powrocie wykopaliśmy je i zabezpieczyliśmy na zimę. Na tamte głodowe czasy był to wielki skarb. Resztę jedzenia przynosiliśmy ze Słowacji.
W Barwinku nie mieliśmy co jeść i gdzie mieszkać, mówi Nastka. Wszystko było zniszczone i rozkradzione. Po miesiącu czasu ponownie pojechałam z synkiem na Słowację do Kładkowic do wójta. Zatrudniłam się do pieczenia chleba, ciasta, pączków na zaopatrzenie sklepów. Zgodziłam się pracować za połowę zapłaty a za to otrzymałam mieszkanie, odzież i obuwie. Było mi dobrze i mogłam tam pracować cały rok. Jednak ktoś zrobił doniesienie, że tuż przed frontem przez kilka miesięcy, mój gospodarz sprzedawał chleb na potrzeby niemieckich żołnierzy. Milicja słowacka na kilka tygodni go zatrzymała, urządzenia zostały skonfiskowane i rozebrane. Ja zostałam z gospodynią i pomagałam jej w domu już tylko za utrzymanie. Byłam zadowolona, że mam gdzie mieszkać i co jeść. Okazało się, że ktoś mu pozazdrościł po to aby zniszczyć mu interes. Pod koniec 1946 roku powróciłam z powrotem do Barwinka.

Ciąg dalszy już wkrótce

Tytuły następnych rozdziałów
Bitwa o Smereczne (śmierć Michała)
Zakończenie

beskid-niski.pl na Facebooku


 
2601

Komentarze: (0)Dodaj komentarz | Forum
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.

Imię i nazwisko:
E-mail:
Tekst:
Suma liczb 3 i 6: (Anty-spam)
    ;


e-mail: bartek@beskid-niski.pl
Copyright © 2003 - 2016 Wadas & Górski & Wójcik
Wsparcie graficzne: e-production.pl
praca w Niemczech|prosenior24.pl
Miód
Idea Team
Tanie odżywki
Oglądają nas 24 osoby
Logowanie