W miniony weekend skończyłem lekturę książki Pana Profesora. Moim zdaniem wspaniała publikacja
Jak zresztą inaczej mogę napisać o dziele Autora, który powołuje się w jej treści m.in. na moje ustalenia i umieszcza w przypisie moje nazwisko
Omawiana pozycja to dawka solidnej, rzetelnej wiedzy i twardych jak beton faktów, a nie uprzedzeń, fobii i filii (jak przed laty "Wojna galicyjska" Juliusza Batora). Nic mi też nie wiadomo, by autor korzystał przy pisaniu ze skanera (niesławna "Karpacka wojna trzech cesarzy" Andrzeja Olejki). Obu ww. pozycji nie ma w bibliografii "Gorlic-Tarnowa 1915", co jest dowodem na to, że Piotr Szlanta wie, z czego trzeba, a z czego broń Boże nie należy korzystać pisząc o bitwie z maja 1915 r.
Mimo, że przed laty sam zajmowałem się niektórymi aspektami (jednostkami niemieckimi uczestniczącymi w opisywanych zmaganiach) bitwy gorlickiej, to sporo rzeczy w treści stanowiło dla mnie nowość. Autor w bardzo dużej mierze bazuje na źródłach (m.in. dzienniki działań bojowych jednostek niemieckich), co niesamowicie podnosi wartość pracy. Widać też (przy opisach walk), że Pan Profesor zna osobiście pole bitwy - "przechodził" je bądź objechał. Osobiście wychodzę z założenia, że historyk, który nie był w miejscu opisywanych walk, nie powinien o nich pisać - zrobi to gorzej, niż ktoś, kto pole bitwy zna. To naprawdę działa na wyobraźnię, ale i pomaga zrozumieć pewne rzeczy (np. decyzje dowódców czy trudności w natarciu strony atakującej bądź wybór obrońców, żeby powstrzymać przeciwnika w konkretnym miejscu). Moim zdaniem znajomość miejsca zmagań to po prostu element warsztatu historyka wojskowości.
Autor ma bardzo przyjemny styl pisania. Opis walk może się wydawać nużący dla niehistoryka wojskowości, ale autor porusza też wiele innych zagadnień i robi to w sposób wielce interesujący. Jeśli ktoś chodzi po zachodniej części Beskidu Niskiego i Pogórza, po prostu MUSI przeczytać "Gorlice-Tarnów 1915". Czytelnik w czasie lektury przekona się, że wojna była dramatem nie tylko dla żołnierzy w niemieckich, rosyjskich i austro-węgierskich mundurach (także walczących w szeregach armii państw zaborczych Polaków), którzy ginęli (zostając lokatorami wielu cmentarzy wojennych) i odnosili rany, ale też cywili - pod rosyjską okupacją, a potem po powrocie austriackiej administracji, jak również uchodźców (do których w Austrii odnoszono się co najmniej niechętnie, by nie rzec - wrogo). Cukierkowe opisy sprzed dwóch dekad autorstwa Juliusza Batora w jego "Wojnie galicyjskiej" sporo tracą po konfrontacji z faktami - zwłaszcza potwierdzają moją opinię o honwedach, którzy mieli na koncie znacznie większe "wyczyny" jeśli chodzi o ekscesy z cywilną ludnością - bądź co bądź - własnego państwa (Galicja w końcu była C.K.) niż sukcesami na polu bitwy (każdy - nawet nieobeznany zbyt dobrze z wojskowością - czytelnik dość łatwo wyciągnie z lektury wniosek, że tworząca z 12 "krakowską" DP VI CK-Korpus 39 DP Honwedu biła się zdecydowanie najsłabiej z wszystkich dywizji 11. Armii - zarówno w pierwszym dniu bitwy, gdy - kolokwialnie rzecz ujmując - dała d... w walkach o wzgórze Wiatrówki, jak i w kolejnych dniach, gdy stale generowała jakieś problemy dla generała von Mackensena). Jednak żołnierze rosyjscy byli twardszymi przeciwnikami niż cywilna ludność Galicji, którą wcześniej przez wiele miesięcy honwedzi w różnych miejscach Galicji okradali i poddawali rozmaitym szykanom i represjom
Zachęcam do lektury
