Nie pamiętam już co było iskrą, która zaowocowała tą trasą - czy widok nowej dylowanki przez Haburske raselinisko czy symbol na mapie Krukara oznaczający pole walki pod Weretyszowem. W każdym bądź razie w głowie urodził się plan, przy okazji chciałem przepenetrować Wierszek nad Czeremchą w poszukiwaniu ewentualnych pozostałości obozu konfederackiego. Plan planem ale rzeczywistość sprowadza mnie na ziemię - po wyznaczeniu trasy wychodzi ok. 37km. Sporo, trzeba by to zrobić "na długim dniu" a najlepiej od samego rana a więc komunikacja publiczna odpada. Zysk na godzinie startu jaki mogę mieć jeśli pojadę samochodem niwelowany jest przez konieczność powrotu w to samo miejsce a więc trasa urosła do ponad 40km. No cóż, mając cały dzień przed sobą powolutku da się radę.
Pies widząc w kolejny weekend pakowany plecak znów mnie nie odstępuje na krok - wystarczy że się ruszę po domu to on zamiast spać jak zawsze wieczorem zrywa się i patrzy czy aby już nie wychodzę. Zresztą rano idąc po niego do kojca tak się ucieszył, że po wypuszczeniu chciał wsiąść przez przednią szybę do samochodu - dosłownie
Przemieszczamy się autem do Jaślisk i po zaparkowaniu pod sklepem jeszcze przed 6 wyruszamy. Wpierw asfaltem, koło Zaścianku (gdzie spora tablica promująca "Jagę-Korę") do rynku, skąd już widać odremontowany kościół pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Ładnie się prezentuje w promieniach wschodzącego słońca, choć obowiązkowa tablica o dofinansowaniu z funduszy unijnych trochę szpeci - może zarośnie jakimiś krzakami?
Stamtąd czeka mnie prawie 9km bicia po drodze trochę asfaltowej a w późniejszym odcinku już szutrowej. Staram się iść w miarę szybko bo zapowiadali gorący dzień a przed skwarem chcę się schronić na leśnym odcinku szlaku granicznego. Jednak co chwila zatrzymuję się by zrobić jakieś fotki - a to kapliczka na Łamańcu ze zmasakrowaną brzozą, a to budowana chatka pod Kamarką - raczej nie jako posterunek jednostek OPL. Trochę dalej most dla "znajomych królika". Dawniej (w 2011) był tu jeszcze
most pontonowy, przypomniałem sobie również, że po opuszczeniu VII spotkania MBN w Lipowcu właściciele położonego za wodą domku podwozili mnie kawałek a na dodatek to chyba z nimi spotkałem się w późniejszych godzinach na szlaku. Chwilę rozmawialiśmy, ale nie skojarzyłem, że to o ten most chodzi. Jeśli to czytają to pozdrawiam ich serdecznie
.
Pierwszy odpoczynek pod następną kapliczką, słońce zaczyna wyciskać już poty. Później przechodzę szybko Lipowiec próbując tylko sprawdzić czy w chrzcielnicy nadal rosną kwiaty, niestety tak zarośnięte, że nie udało mi się jej zobaczyć a wchodzić za płot nie chciałem. Również bez przystanku mijam cmentarz w Lipowcu by po chwili dowiedzieć się że jakbym chciał iść na Popa Iwana to tylko 136h przede mną
Następny przystanek przy cerkwisku w Czeremsze, trochę kręcę się na cmentarzu a później idę do pomnika na cerkwisku - pojawiła się errata - dawniej pomnik wyglądał
tak.
Przystanek krótki bo i do przełęczy już niedaleko a tam mam zamiar siąść na dłużej. Tam też wspominam poranne odwiedziny w tym miejscu jeszcze przed spotkaniem w Lipowcu, coś trzeba było z czasem zrobić a nie chciałem budzić śpiących po nocnych rozmowach.
Godzina ok. 8, czasu sporo, po odpoczynku ruszam przez łąkę w poszukiwaniu szlaku, jakoś go nie widzę, wracać mi się nie chce więc wchodzę w las napotkaną drogą z myślą, że najwyżej bukowym lasem przejdę do szlaku. W sumie to był dobry pomysł, droga po chwili doszła do granicy i nią już szedłem w kierunku Fujowa. Po drodze zwracam uwagę na słupki graniczne, które do tej pory interesowały mnie tylko pod względem numeracji abym mógł określić swoje położenie. Teraz zauważam, że większość jest z okresu IIWŚ - świadczą o tym litery S i D. Czasami są zatynkowane, czasami dość dobrze widać przekuwanie "D" na "P". W sumie to prawie wszystkie słupki na tym odcinku granicznego jakim szedłem tak były przerabiane. Na Fujowie trochę kręcę się wokół szczytu, widzę wiele okopów. Stąd miałem iść szukać obozu konfederatów, ale krótkie spodenki i wizja przedzierania się przez jeżyny wybijają mi to z głowy. I znów pomysł odłożony na później
Zlatuję z Fujowa by po chwili zobaczyć tablicę kierującą na pramenisko Laborca. Niby niewiele - 300m - ale ja już jakoś w te słowackie metry nie wierzę. Jednak po rezygnacji z poszukiwań obozu postanawiam, że dam się przeciągnąć tym szlakiem. Okazało się jak zawsze - mi wyszło prawie 500m a to już dodatkowy kilometr dołożony do trasy.
Po powrocie na graniczny bez dalszych przeszkód docieram na węzeł szlaków pod Kamieniem, tam zasiadamy na dłużej, pies oprócz buły dostaje też wodę, którą ze względu na jej deficyt na tym odcinku musiałem zabrać dla niego z domu. Chwilę później słyszę stukanie kijków od strony cmentarzy, to Słowacy, pierwsi turyści widziani tego dnia, pies ich obszczekał dopiero jak się z nimi witałem - czujny
.
Znów w dół, idzie się szybko, wkrótce jestem przy pierwszych cmentarzach pod Kamieniem. Wszystkie cmentarze po słowackiej stronie zadbane, odchwaszczone, ogrodzenia w dobrym stanie, choć tablic już nie ma. Po dojściu do cmentarza położonego po naszej stronie widzę że prezentuje się on o wiele gorzej - pola grobowe zarośnięte, żerdki ogrodzenia spróchniałe, a połamane gałęzie leżą na grobach. Szkoda...
Dalej trasa bardzo przyjemna, bez przewyższeń szeroką "autostradą". Kolejny postój planowany był na Kopriwnicznej. Po drodze spotykam polskich turystów, a dopiero później zorientowałem się że są oni z domku, do którego prowadzi most "dla znajomych królika". Na Kopriwniczną udało mi się dojść zachowując słowacki czas mimo krótkiego postoju przy cmentarzach - ale to pewnie Słowacy się pomylili, bo ich czas zgadzał się z tym podanym na naszej mapie
Podczas postoju mija mnie kolejna para Słowaków, chwilę rozmawiamy, mimo w sumie zbliżonych języków mamy lekkie kłopoty z dogadaniem się skąd i dokąd wędrujemy. W końcu pomocna okazała się mapa.
Dalszy odcinek coraz bardziej zarasta, kosztowało mnie to parę otarć zanim dotarłem do wspomnianej już wcześniej dylowanki. Ostatnio jak tu byłem w 2009r trzeba było patrzeć gdzie się nogi stawia, następna wizyta pół roku później ze względu na śnieg nie pozwalała ocenić stanu kładki.
Na odejściu niebieskiego szlaku w stronę Jasiela kawałek się zagalopowałem i muszę wrócić do szlaku granicznego, bo przecież Weretyszów czeka. Po drodze - patrząc na mapę - liczę na widoki na słowacką stronę, jednak las sięga dalej a nie chce mi się pokonywać dodatkowych odległości. Widzę tylko przy szlaku jakieś pozostałości zbiornika wodnego(?) ze stojącymi jeszcze betonowymi słupami ogrodzenia. Według GPS-u powinienem już minąć szczyt Weretyszów, rozglądam się za pozostałościami wojennymi a że ich nie widzę, postanawiam opuścić szlak i jak tylko widzę w miarę czysty las bez jeżyn - skręcam w kierunku Jasiela. Idę w kierunku Gronia, po drodze rzeczywiście wiele śladów walk jakie tu były i podczas I- jak i II WŚ. Ciągnące się okopy, leje po wybuchach o głębokości takiej, że mnie nie było by widać. Aż w końcu o mało co nie wlazłem na żelastwo. Po późniejszym zasięgnięciu informacji żelastwo okazało się 2 radzieckimi pociskami moździerzowymi kal. 120mm. Nie ruszałem tego, już dawno takie rzeczy przestały mnie interesować. Odganiam psa i idziemy na Groń, gdzie w cieniu lasu kolejny postój - należny przede wszystkim psu, zamiast iść koło nogi to nabił kilometrów o wiele więcej niż ja i teraz już chce mu się spać. Ale przed drzemką wcześniej dostał i jedzenie i picie (tak było, można go spytać - to taka informacja dla osób twierdzących, że nie mam litości zabierając go na takie wyrypy
).
Plan był wydostać się przez las na łąki nad Jasielem, liczyłem na to, że będą skoszone bo nieraz widziałem tam bele siana. Z geoportalu wyciągnąłem współrzędne, gdzie droga z łąki przechodziła przez strumień i prowadziła dalej do Jasiela. Było to o tyle ważne, że oglądając zdjęcia na geoportalu widziałem na tym strumieniu coś, co wyglądało na będące sprawką bobrów rozlewiska. Łąki okazały się nieskoszone ale na szczęście trawa dość uboga. Wkrótce też trafiam na ślad drogi i nią schodzę do strumienia. Pies tym razem wyczuł wodę z większej odległości i poleciał się w niej taplać. Odpuszczam mu, mając nadzieję, że zdąży wyschnąć zanim będę pakował go do auta. Zaległ w wodzie i zadowolony szczerzy do mnie wszystkie 3 (jakie mu pozostały) kły
Idziemy dalej, koło pomnika poświęconego pamięci kurierom beskidzkim świeże kwiaty i znów tablica promująca szlak. Będąc tak blisko grzechem było by nie wstąpić na pole namiotowe, aby tam chwilę ochłodzić się w Jasiołce. Ze względu na weekend i piękną pogodę trochę obawiam się tłumów, ale jestem mile zaskoczony - tylko jeden namiot, a właściciel czyta książkę koło suszących się grzybów. Zasiadam nad rzeką, chlapię dokładnie całego psa, a on zaraz odwdzięcza mi się podobnie otrzepując się z wody. W nagrodę dostaje 2 buły (zawsze to lżej będę miał), co wcale mu nie przeszkadza w buszowaniu po polu namiotowym za jakimiś resztkami. Na pole dochodzi para turystów, ja się już zbieram, po wyjściu na drogę widzę następnych - rodzinka z betlami, widać, że zamierzają tu nocować.
Zaczyna się najgorszy odcinek trasy, 13km prawie cały czas w słońcu. Idziemy powoli, pies korzysta przy każdej okazji z kąpieli w rzece. Mijamy cerkwisko, próbuję dojść do cmentarza w Jasielu ale droga prowadzi w pola a mi nie chce się przedzierać przez jeżyny i tarninę.
Stawy dziś też nie są tak widokowe jak kiedyś, zarośnięte skutecznie likwidują odbicia. Przechodzimy nasłoneczniony odcinek i w cieniu w pobliżu rzeki odpoczynek. Psu kolejna buła i gdy ja tak odpoczywałem on poleciał do rzeki, cały się skąpał i przyleciał do mnie podzielić się chłodem. Dobrze, że woda czysta a nie błoto.
Następny odcinek pokonujemy szybko, tylko rzut okiem na zasłanianą coraz bardziej przez przyrodę kapliczkę w Rudawce Jaśliskiej. W Woli Wyżnej obawiałem się psów pilnujących stada owiec, ale ani ich ani owiec nie widziałem. Chyba po tym stadzie już śladu nie ma, na łąkach w Woli Niżnej też dawno bacy nie widziałem. Opuszczamy teren teraźniejszej Woli Wyżnej i kierujemy się w stronę cerkwiska. Po drodze znów rzeka służy ochłodą, kręcę się chwilę po cerkwisku, zarasta. Najlepiej być tu na wiosnę bądź jesienią. Tam pozwalam sobie na długą przerwę, pies po krótkim szukaniu miejsca by nic go nie kłuło zasypia tak blisko mnie że ledwie mogę mu zrobić zdjęcie. Daję mu chwilę, przynajmniej słońce trochę się obniży. Coraz mniej do końca a coraz gorzej się idzie - i mi i jemu. Robimy jeszcze jeden odpoczynek i wychodzimy na drogę Tylawa - Komańcza.
Na drodze spory ruch, co chwilę schodzimy na pobocze a jeszcze pozostawione po łataniu drogi kamyczki biją nas spod kół blisko przejeżdżających aut. Mając już tylko 800m do samochodu pies zalega w cieniu drzewa. Zasiadam koło niego, daję mu pić, resztę wody wylewam na niego - jego kolor wybitnie mu nie służy podczas wędrówek w słońcu. Po 15min ruszamy dalej i już bez przeszkód dopychamy się do samochodu zamykając prawie maratońską, bo 40.5 kilometrową pętlę.
Okazało się, że jest i postscriptum.
Po wrzuceniu zdjęcia pocisków na FB w celu potwierdzenia identyfikacji zostałem namówiony do zgłoszenia znaleziska do saperów. Z lekkim niedowierzaniem, że będzie chciało im się ciągnąć w takie zadzidzie zadzwoniłem w poniedziałek na policję. Oni przekazali sprawę do saperów i już po chwili miałem serię telefonów. Uzgodniliśmy, że na następny dzień pojadę z nimi zaprowadzić ich na miejsce.
We wtorek przed południem konwój złożony ze Stara i Honkera zwinął mnie z pracy i pojechaliśmy na Jasiel. Już w Rudawce Jaśliskiej mieliśmy pierwsze (i na szczęście ostatnie) straty. Podczas otwierania szlabanu okazało się, że w rurze gniazdo mają osy, którym nie spodobało się stukanie kluczem przy otwieraniu i jedna z nich dziabnęła sapera. Po dojechaniu w okolice starej strażnicy WOP Star został na drodze a my w czwórkę w Honkerze pojechaliśmy w kierunku lasu. Nadspodziewanie dobrze Honker poradził sobie z przejechaniem przez zalewisko i już po chwili zaparkował pod drzewami w lesie, skąd do celu mieliśmy ok. 600m. Po zabraniu wykrywacza i łopaty poprowadziłem ich na pozycję, jaką wskazywał mi GPS. Na miejscu, ze wskazaniem GPS 0m do celu oczywiście nic nie było. Zaczęliśmy krążyć w okolicy i wkrótce pociski zostały zlokalizowane. Myślałem że mi jako cywilowi każą oddalić się w podskokach ale nic z tych rzeczy. Pociski zostały przełożone na bok, wykrywacz w okolicy nic nie wykazał, więc saperzy pociski zarzucili na ramię i poszliśmy do samochodu. Tam pociski wylądowały na kolanach saperów i powoli zjechaliśmy do Stara, gdzie zostały przełożone do skrzyń.
Droga powrotna była szybsza - często wisiałem na rękach aby pewnej części ciała nie obtłuc, a Star trzymał się tuż za nami. Szkoda, że nie widziałem jak pociski są zabezpieczone - a może to i lepiej?
Saperzy spieszyli się na poligon, gdzie po pociskach w okolicach 17 miało nie zostać śladu.
Zdjęcia